Jeśli mam być szczera, to miałam dość spore oczekiwania względem książki „Late to the party”. Autorkę powieści, Kelly Quindlen, kojarzę z jej innych prac, takich jak choćby „She drives me crazy”, która zbiera całkiem niezłe opinie. Myślałam więc, że „Late to the party” będzie, jeśli nie na lepszym poziomie, to chociaż na tym samym, co inne książki autorki. Niestety, zawiodłam się.
Codi Teller ma siedemnaście lat i ma dwoje przyjaciół Maritzę i JaKoriego. Ma też jeden problem – jej nastoletnie życie nie jest takie, jak sobie wyobrażała. Nie bierze udziału w imprezach, nigdy nie przeżyła miłości, a większość czasu spędza oglądając seriale z dwojgiem wyżej wymienionych przyjaciół. Ale nadeszło lato, a Codi postanawia coś ze swoim życiem zrobić i zmienić się.
Jednym z głównych problemów, jaki mam z tą książkę, jest wiadomość, którą przekazuje. Momentami wprost, a nawet jeśli bardziej ukryta, to jest ona niemożliwa do przeoczenia i zignorowania. Chodzi mi mianowicie o przeświadczenie przekazywane przez głównych bohaterów, jakoby introwertycy – jak to określa się nasza paczka przyjaciół – tracili młodość. Bo przecież wiadomo – każdy nastolatek musi chodzić co tydzień na imprezy, codziennie spotykać się ze swoimi niezliczonymi znajomymi i każdego dnia robić coś ekscytującego. W innym wypadku po prostu młodość jest stracona.
Tylko, że to nigdy tak nie wygląda. Każdy jest inny i – co za tym idzie – nie ma jednego sposobu na przeżycie swojej młodości. Faktycznie: dla jednych imprezowanie i masa znajomych są synonimami bycia nastolatkiem, ale przecież są osoby, które wolą przebywać we własnym towarzystwie bądź z inną bliską osobą, oglądając seriale, czytając książki czy spędzając czas w domu, a nie na mieście. I nie ma w tym nic złego. Wcale to przecież nie znaczy, że osoby, które nie szaleją w klubach, marnują młodość. One zwyczajnie przeżywają ją tak jak chcą, a nie zmuszają się do robienia czegoś, czego nie chcą. A przedstawienie w książce, jakoby jest tylko jeden utarty i święty wzorzec, do którego nastolatek musi się dostosować, by dobrze przeżyć swoje lata młodości, jest zwyczajnie powierzchowny, kategoryzujący, a wręcz krzywdzący dla osób, które wolą być same, gdyż nabywają one przeświadczenia, że marnują życie i powinny zmienić swój styl bycia.
Kolejną kwestą są rozterki przeżywane przez główną bohaterkę, która dramatyzuje i cierpi, bo jeszcze nigdy się nie całowała. Codi, dziewczyno, masz siedemnaście lat. To naprawdę nie jest wymóg, że w czasie liceum musisz spotkać miłość swojego życia i praktycznie mieć już nie wiadomo jakie plany na przyszłość, uspokój się, masz czas.
Problem mam też z większością bohaterów. Zarówno Codi, Maritza, jak i chociażby Grant (brat Codi) są postaciami wyjątkowo irytującymi. Ich kłótnie są tak naprawdę bezpodstawne i mogłyby się zakończyć w dwóch zdaniach, gdyby zaczęli się zachowywać, jakby mieli więcej niż pięć lat, przełknęli swoją dumę i zwyczajnie ze sobą porozmawiali. Całe szczęście za postaci Ricky’ego i Lydii, którzy starają się ratować tę powieść; bez nich byłoby znacznie gorzej.
Wszystko to razem – i jeszcze więcej – sprawiało, że męczyłam się z tą książką niemiłosiernie (nie wspominając już o tym, że momentami jest ona po prostu nudnawa). Irytujące i problemowe zachowania bohaterów, frustrujące relacje międzyludzkie, brak porozumienia, zbyt trudna do przełknięcia duma oraz wynaturzone problemy.
Tyle mniej więcej udało mi się wynieść z książki „Late to the party”.