Piotr Miliewski jest mi znany ze swych przygód, chęci poznawania nowego, nosi czasem człowieka, a my lubiący czytać tego typu historię sięgamy po kolejne nawet jeśli wcześniej ich Autor nie przekonał nas do swego sposobu opisywania odwiedzanych miejsc.
Zrobił sobie Autor odskocznie od kultury azjatyckiej, chciał - jak zdobywcy sprzed setek lat - doznać niezwykłości kraju o którym niewiele się mówi, ale przy tym nie wysilił się zbytnio. Za przyczynek do całej eskapady posłużyła mu lektura Daniela Vettera, który w 1613r. odbył podróż na wyspę "Islandia albo Krótkie opisywanie wyspy Islandyji". Milewski zachęcony historią Morawianina zapragnął odwiedzić tak ciekawie przedstawiany region. I tak Milewski wprowadza nas w każdy nowy rozdział słowami zaczerpniętymi z książki Vettera. Przyznam, zabieg ciekawy i jak najbardziej broni się w tej publikacji. Co prawda w XVII wieku nie było na Wyspie dróg, a dziś możemy wędrować wygodnie również tymi asfaltowymi.
Podejrzewam, że nie odpowiada mi poziom wrażliwości Milewskiego, bo zarówno gdy czytam o Japonii, jak i tutaj o Islandii to czuję chłód. Chłód, który współbrzmi z monotonią opisu, ciągnącymi się stronami mało atrakcyjnymi spostrzeżeniami, jeśli już Autorowi chce się dobrym okiem spojrzeć na wulkaniczne przestrzenie, na tę letnią, a jednak szarą atmosferę, która w takie deszczowe dni jeszcze bardziej nasila odczucie melancholii.
Najsłabiej wypadają dialogi prowadzone z nowo poznanymi ludźmi. Zarówno wyspiarze, jak i turyści z różnych stron świata nie mają do przekazania ciekawych treści, bo przytaczane fragmenty są miałkie, niewiele wnoszą do naszej czytelniczej świadomości. Większość uwag odnosi się do pogody, podkreślany jest fakt, że pogoda w tamtym regionie już taka jest, a do tego to najzimniejsze lato od pięćdziesięciu lat! Motyw przewija się w kółko, bo ci którzy pragnęli odwiedzić Islandię nagle są zdegustowani nieprzychylną wędrówkom aurą, a mieszkańcy uświadamiają przybyszów, że od lat nie było w tym miejscu tak paskudnego lata, prawdopodobnie różniące się tylko dłuższym dniem.
Milewski opisał Islandię tak, jakby na wyjeździe nie drgnęło mu nawet serce, ani krajobraz niczym nie oczarował, bo to szaro, mokro i nijako, ani szczególnych rozrywek kraj czy społeczeństwo nie dostarcza, a do tego pozamykane, to co dla strudzonego wędrowca dawałoby i schronienie pod dachem i ciepły posiłek.
Po co na Islandię? Dopowiem sobie sama, bo chciałabym choć na krótko wylądować na Wyspie, która daje odosobnienie, a nie pozbawia wizualnych przyjemności, szerokiego horyzontu bez konieczności wychylania się zza cudzych głów. Pojechać tam i napawać się niecodziennym klimatem nieco zaoranym przez wulkaniczne tereny, gdzie oczu zielenią nacieszysz w wybranych punktach, a zmrozić może w każdym momencie chłodno-wilgotny powiew, szarość nieba i nagle pojawiająca się mgła. Ale to przecież inaczej niż u nas w Polsce, więc jest oderwanie od monotonii pór roku i dłuższego dnia częściej pogodnego niż pochmurnego. A przy okazji na Wyspie można osobiście i z bliska podziwiać wulkany, lodowce, gejzery i wodospady, odmienną od naszej strukturę lądu, rozległe doliny.
Zdjęcia prezentują lepsze kadry jak opisy Milewskiego. Niesamowitości! Widok koni i dolin oszałamiający. Księżycowy krajobraz, zaciszne miejsca z gorącymi źródłami, kaniony i szlaki z wodospadami, fiordy, porty rybackie we mgle.