Czytając tę książkę musiałem sobie odpowiedzieć na dwa pytania:
1) Czy pewne takie rozedrganie tekstu, pewna jego niespójność, ciągłe zmienianie punktu widzenia, przechodzenie z narracji pierwszoosobowej na trzecioosobową, przenikanie się czasu teraźniejszego i przeszłego (tego pierwszego jest o wiele więcej, ale ten drugi też się przecież pojawia) – czy wszystko to ma jakoś współgrać z tematyką powieści, tym, że śledzimy losy dziewczynki podejrzanej o bycie czarownicą, o to, że nie kontroluje tych swoich mocy, co także istotne, że wychodzi powoli ze stanu bycia dzieckiem, i właśnie sama jest jakaś rozedrgana przez to? Czy forma tekstu ma tu jakoś odbijać jego treść? I odpowiedź na to pytanie brzmi „nie”. Po prostu ma być fajnie, ma być nowocześnie (w końcu zastosowanie czasu teraźniejszego jako podstawy narracji wciąż jest tak bardzo nowoczesnym i odkrywczym pomysłem, co?), atrakcyjnie dla czytelnika. I jest, czyta się to nader przyjemnie, ten brak możliwego tu powiązania formy i treści tego tekstu tu z mojej strony zarzutem, po prostu stwierdzam, ze go nie ma, nie jest to jakaś znacząca wada książki.
2) O co chodzi z pewną taką „pastelowością” tej powieści? Co mam na myśli używając tego słowa do jej opisu? Wszystko w tej powieści jest widocznie lekkie, jakby „niedorysowane”, niedomówione. Ciężkie dzieciństwo jednej z centralnych postaci – ok., opisane jasno, ale przejąć się tym nie sposób. Przemoc szkolna – podobnie. Problem pani psycholog z tym, co zrobiła w poprzedniej pracy – jak wyżej. Ba, nawet jej poronienie tak naprawdę nie działa na nas jako coś przygnębiającego. Przenosi się ta pastelowość nawet na mniej znaczące wydarzenia, nawet na elementy świata przedstawionego (zwróćcie uwagę jak dyskretnie jest nam podany do wiadomości fakt, że jedna z przodkiń naszej książkowej „czarownicy” została kiedyś rzeczywiście skazana w procesie o czary). Więc – czy o coś w tym chodzi, czy ta „pastelowość” ma z czymś w tekście współgrać? I tu chyba odpowiedź znów musi brzmieć „nie”. Po prostu autorka postanowiła tak pisać (albo inaczej nie umie :)) i tyle. Znowuż, nie jest to coś, co odebrałbym jako wadę powieści. Fajnie się czytało, tylko... tylko jakoś tak mnie to nie mogło głębiej ruszyć.
Ta wzmiankowana wyżej pastelowość tekstu przenosi się jeszcze na jedną rzecz – brak napięcia. Brak tego dreszczu, którego wielu z nas oczekuje od tego typu literatury. Pewnie bym nawet na to nie zwrócił szczególnej uwagi, ale na tylnej stronie okładki czytamy m.in. że „Jenny Blackhurst wie, jak zbudować napięcie (...)”. Słowa te wzięto z recenzji innej powieści, może tam wiedziała, tu – nie. Czytałem z przyjemnością, strona leciała za stroną, ale napięcia w tym nie znajdowałem ni trochę. No, przynajmniej do ok. 4/5 książki.
Z zakończeniem tej powieści to w ogóle jest ciekawa sprawa. W pewnym momencie pisarka jakby bardzo chce przełamać tę książkową pastelowość, to niedorysowanie/nieangażowanie i zaczyna się uciekać do chwytów kojarzących się z takimi klasycznymi horrorkami – telefon do człowieka, który wcześniej zajmował się sprawą i zniknął, spotkanie, w trakcie którego ten mówi Tajemnicze Niejasne Rzeczy itp. Jest to wręcz trochę zabawne, na szczęście dość szybko te zagrywki znikają, zastąpione przez normalne pod koniec książki przyśpieszenie tempa akcji. Drobne, ale jednak potknięcie warsztatowe pisarki, tylko tak to mogę zakwalifikować.
Za to spory minus za to najściślejsze zakończenie, za dosłownie ostatnie zdania powieści – niepotrzebnie przekombinowane, jakby pisarka chciała na siłę jeszcze raz „podkręcić” tekst.
Czytało się w miarę przyjemnie, miałem jakąś tam satysfakcję czytelniczą z tej powieści, kilka postaci odmalowano wręcz bardzo dobrze (mąż głównej bohaterki – w jego wypadku ta wzmiankowana kilkakrotnie powyżej pastelowość (tak, to słowo sponsoruje moją reckę :)) dała świetne efekty), powieść wszystkim raczej polecam, to co napisałem powyżej należy traktować bardziej jako takie obserwacje na marginesie lektury niż sensu stricte zastrzeżenia do tej książki.