"Czarownice nie płoną" to pierwsza książka Jenny Blackhurst na jaką trafiłam i obawiałam się, że może być ostatnią z repertuaru Autorki. Jednak mnie sposób ujęcia tematu, jak i przedstawienia bohaterów nie zniechęcił. Tak, można przyjąć, że wydarzenia są nieco naciągane, że tylko naiwny uwierzy w przedstawiane sceny z pogranicza grozy i parapsychologii, w niektórych Autorka nawet się pogubiła, że Imogeny, jak na wykształconą osobę jawi się niczym dziecko we mgle i sama potrzebuje psychoterapeuty, a na dodatek jest najbardziej irytującą postacią w tej historii. I żeby dobić całość: tłumaczenie szwankuje na tyle, że odbiera iskrę opowieści. Posunięto się nawet do absurdu tłumacząc nazwę miejsca zdarzeń. Czytasz Lichota i uśmiechasz się z przekąsem, a w podświadomości nakładają się dzikie obrazy z polskiego horroru. Czar thrillera psychologicznego już na wstępie przygasa.
Mimo ewidentnych minusów dla mnie historia jest do zaakceptowania. Napiszę więcej. W trakcie lektury miałam chwile wzlotów i upadków, jakbym przedzierała się przez ciemną półprzezroczystą zasłonę, która do końca wszystkiego nie mogła ukryć, ale i też nie pokazywała wyraźnych konturów dzięki czemu było niespokojnie, a pewne elementy mnie zaskoczyły. Dla odmiany były sytuacje, które naprowadzały na szybsze poznanie prawdy, drobiazgi o które bohaterowie wręcz się potykali. Była również kobieta po przejściach oraz dziewczynka po jeszcze głębszej traumie. I o ile postać psycholożki w pewnych momentach irytowała maksymalnie, to mam świadomość, że też podkręcało to temperaturę opowieści. Wbrew pozorom to tego typu nakreślenie postaci, która drażni albo wręcz mierzi odbiorcę, daje szansę, by całość nie wypadła mdło, jednostajnie. Za to Ellie, ta małomówna, separująca się od otoczenia Ellie, jest za mało demoniczna jak na dziewczynkę, która miałaby sterroryzować mieszkańców Lichoty.
Choć psychoza objęła całe miasteczko, co uwiarygadniać mają spotkania z poszczególnymi mieszkańcami, jak i sama wystraszona opiekunka dziewczynki, to brakuje kilku mocnych punktów, które jednoczenie nie stanowiłyby odbicia ze znanych już czytelnikowi historii. O ile pani Reid podchodzi na początku do sytuacji profesjonalnie to z czasem następuje wykolejenie i przez to zaczyna błądzić po omacku bocznicą tracąc w moich oczach jako psycholog. Tym samym staje się to powielanym schematem niezrozumiałych chaotycznych działań bohaterek rodem z horrorów. Co w konsekwencji oznacza, że łatwo nam się domyślić, jak potoczą się kolejne rozdziały. Jednak samo zakończenie, ostateczne odkrycie manipulacji, kto i dlaczego, co stoi za agresją wśród młodzieży i to jak bezmyślnie podchwytujemy plotkę i uwiarygadniamy ją na forum większej społeczności powinno dać nam do myślenia.
Mimo wszystko obstaję przy tym, iż ostatecznie to dobra pozycja. Tylko mam wątpliwości czy traktować "Czarownice nie płoną" jako thriller psychologiczny, czy raczej horror. Na pewno książka zyskała w moich oczach po niezbyt udanym spotkaniu z hiszpańskim kryminałem pt."Cisza białego miasta", który z kolei był dla mnie jak thriller romantyczny, gdzie główna rozgrywka nie toczy się między policją a mordercą, a na poletku osobistych stosunków pary profesjonalistów z komendy. Po tak nudnym kryminale nawet niedoszły thriller psychologiczny był w stanie, mnie wybredną, zadowolić. Uważam, że jak na mój debiut z lekturą Jenny Blaskhurst było dobrze. Zapewne bardziej krytyczna stanę się w trakcie zapoznawania z kolejnymi jej książkami.