Można powiedzieć, że Marek Suchocki trzyma za kark całe Suwałki – w końcu wszyscy znają i boją się szefa lokalnego półświatka. Kiedy Suchy dowiaduje się, że z więzienia wyszedł jego prawdopodobny konkurent, nie traci zimnej krwi i postanawia się go pozbyć. Splot nieoczekiwanych wydarzeń sprawia, że Marek ląduje w szpitalu, gdzie dopiero po tygodniu wybudza się ze śpiączki. Wówczas odkrywa dwie rzeczy: stracił swoich ludzi i tym samym pozycję w mieście... za to zyskał nieprawdopodobne zdolności, które pozwalają mu widzieć więcej, niż by sobie tego życzył.
Ponieważ miałam przyjemność czytać debiutancką książkę Artura Urbanowicza, czyli „Gałęziste”, za „Grzesznika” zabrałam się z prawdziwym entuzjazmem. Ponadto zaintrygowała mnie dość nietypowa mieszanka gatunkowa. Powieść gangsterska splata się tutaj z horrorem, co, trzeba przyznać, zapowiadało wybuchowe połączenie. Hybrydy gatunkowe we współczesnej literaturze są dość często spotykane, autorzy coraz chętniej bawią się konwencją, a ramy gatunku stają się płynne i właściwie trudno oddzielić jeden od drugiego. W przypadku podobnych zabiegów ważne są proporcje, zatem byłam ciekawa, czy pisarzowi udało się je zachować.
Muszę powiedzieć, że jestem pod ogromnym wrażeniem przygotowania merytorycznego, z jakim autor musiał przystąpić do pisania. Na planie „Grzesznika” współgra ze sobą wiele wątków z różnych dziedzin, łącznie z psychologią i medycyną, jednak żadna z nich nie została potraktowana po łebkach. Chociaż w książce mają miejsca liczne zdarzenia paranormalne, wręcz fantastyczne, całość wypadła niesamowicie wiarygodnie, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że akcja książki w 90% ma miejsce w istniejących lokalizacjach. Uwierzcie, nic tak bardzo nie przeraża, jak irracjonalne rzeczy w racjonalnych okolicznościach.
Najważniejsze są emocje, które towarzyszyły mi podczas czytania. „Grzesznika” po prostu się pochłania. Wykorzystywałam każdą wolną chwilę, byleby tylko dokończyć dany rozdział. Wciągnęłam się już na samym początku, zafascynowana światem przedstawionym, później byłam coraz bardziej skonfundowana i żądałam odpowiedzi na mnożące się pytania. Atmosfera grozy narasta w książce stopniowo. Najpierw mamy do czynienia z klasyczną niemal historią gangsterską, gdzie Suchy sieje postrach w Suwałkach, ściągając haracze czy zlecając pobicia. Jednocześnie, co stanowiło świetny kontrast, starał się być kochającym ojcem (bo mężem roku raczej by nie został). Później, po pewnym incydencie, w którym Marek doznaje wstrząśnienia mózgu, wszystko diametralnie się zmienia. Teraz każda ludzka twarz może się zmienić w demoniczną, a po zgaszeniu światła z najciemniejszych zakamarków wychodzą niepokojące kształty. Nic nie dzieje się bez przyczyny, zaś wytłumaczenie niemal dosłownie zwala z nóg.
O Arturze Urbanowiczu można zdecydowanie powiedzieć, że ma rozmach. Prowokuje czytelnika, skłania go do zadawania pytań, manipuluje nim, by w punkcie kulminacyjnym zupełnie wytrącić z równowagi. Absolutnie nie domyślałam się takiego przebiegu wydarzeń, a co najlepsze, na końcu wszystko układa się w całość i pasuje do siebie idealnie jak pudełko puzzli. Dopiero po dotarciu do ostatniej strony zobaczyłam, że książka ma niesłychanie przemyślaną, skrupulatnie ułożoną konstrukcję. I co najlepsze – proporcje gatunkowe zostały jak najbardziej zachowane. Mamy kawał porządnej gangsterki, możemy jedną nogą wejść do suwalskiego półświatka, by jednocześnie drugą niemalże dotknąć piekła, gdzie złe siły czyhają w każdym kącie.
Nie mogę też nie pochwalić kreacji bohaterów; bardzo mi się podoba, że każdy z nich jest tak żywy i barwny, przez co z reguły wzbudza ambiwalentne uczucia. Marek Suchocki to niezłe ziółko, coś jednak sprawiało, że w miarę czytania zaczynałam go coraz bardziej lubić. W pamięć zapada także Knizio, którego albo chce się kopnąć, albo przytulić oraz Martyna, kochanka Suchego, pozostająca niby na dalszym planie, ale jednak istotna. Właściwie odnoszę wrażenie, że to właśnie ona przeżyła jedną z największych przemian w całej tej książce. Warto również pamiętać o specyficznej siostrze głównego bohatera, Ulce oraz oczywiście o pewnym mężczyźnie w kapeluszu, który awansował w moich oczach do grupy najbardziej charakterystycznych, zapadających w pamięć antagonistów.
„Grzesznik” bardzo różni się od „Gałęzistego” i jest to zdecydowanie komplement. Obie powieści mają swój własny klimat, nawet pomimo tego, że łączy je kilka punktów geograficznych. W „Grzeszniku” nie znalazłam już tych nieco przesadzonych, długich opisów, które spowalniały akcję i czasem wręcz nużyły. Zamiast tego zauważyłam, że styl autora uległ ewolucji i stał się jeszcze bardziej lekki, obrazowy i naturalny, zarówno w warstwie dialogowej, jak i przedstawieniowej.
Nie da się ukryć, ta książka po prostu mnie kupiła. Uwielbiam tematykę religijną poruszaną w kryminałach, thrillerach czy horrorach, więc nie było trudno mnie zaciekawić. Dobry poziom techniczny sprawił, że nie mogłam się oderwać, a czytanie stawało się przyjemniejsze z każdym kolejnym rozdziałem. Wytworzony bardzo umiejętnie nastrój spowodował, że wolałam na wszelki wypadek nie zaglądać do książki nocami, choć nawet w biały dzień czuło się ten charakterystyczny dreszczyk. No i wisienka na torcie, czyli jeden z największych plusów: „Grzesznik” to nie jakiś pusty horror czy niewnosząca niczego do życia powieść gangsterska. Poza porywającą fabułą ociera się o naprawdę istotne kwestie dotyczące moralności, wewnętrznych granic, wyboru między dobrem a złem i odpowiedzialności za własne czyny. Wszyscy przecież grzeszymy, prawda?