Znacie to uczucie, gdy książka, na którą niesamowicie czekaliście, nareszcie wpada w wasze ręce i jedyna rzecz, na jaką macie ochotę, to zabrać się jak najszybciej do czytania? Ze mną było tak w przypadku „Złotego Syna”, kontynuacji genialnej „Złotej Krwi”, do której podeszłam z wielkim zapałem i nadzieją, że przewyższy swoją poprzedniczkę, jednak to, co otrzymałam, przerosło moje najśmielsze oczekiwania.
W drugim tomie trylogii Red Rising, nie przebywamy już w Instytucie, gdzie gra toczyła się tylko o jak najlepszego sponsora, który zapewni wygranemu pozycję i jak najlepszą przyszłość. Spór pomiędzy potężnymi rodami osiąga swoje apogeum i wybucha chaos, który prowadzi do wojny. Siły są jednak tak wyrównane, że na przemian jedna ze stron zyskuje przewagę, by zaraz potem ją stracić. Nagłe zwroty akcji, które zapierają dech w piersi, czają się na każdym kroku, a napięcie wzrasta z każdą kolejną stroną.
Pierce Brown nie robi ze swoich bohaterów niezwyciężonych bogów, którzy nie ponoszą porażek. Już na samym początku przerywa dobrą passę głównego bohatera i sprowadza go na samo dno, gdzie nie pozostało mu nic oprócz zszarganego honoru. Darrow się jednak nie poddaje, ponieważ nie chodzi tylko o niego. Walczy dla czegoś więcej. Walczy dla swojej rodziny, dla swoich ludzi, których pozostawił w kopalniach. Nie może się poddać i nie robi tego. Porywa się na szaleńczy czyn, czym wywołuje chaos, jednak jest przekonany o słuszności swoich czynów i to daje mu siłę. Pojawiają się również dobrze znane z pierwszego tomu postacie, jak i nowi bohaterowie, którzy staną się sprzymierzeńcami, lub wrogami, stojącymi po drugiej stronie barykady. W pierwszym tomie autor nie wahał się uśmiercać swoich bohaterów i podobnie stało się w kontynuacji, jednak mam wrażenie, że nabrał pewności i zimnej krwi, ponieważ łamał mi serce za każdym razem, gdy życie traciły postacie, do których niesamowicie się przywiązałam.
Styl Pierce’a Browna jest jednocześnie lekki, łatwy w odbiorze, ale nie banalny. Każde słowo jest odpowiednio wyważone, ma swój określony cel i wartość. Do bólu prawdziwe stwierdzenia, są jednocześnie piękne w swoim wydźwięku, a cała książka jest niezwykle obszerną skarbnicą cytatów. Nie wiem, jak autor tego dokonał, ale w tej książce, w której nie brak trupów, śmieci i tragedii znalazło się miejsce na humor. Nie mam tu na myśli czarnego humoru, który także znajdziemy na kartach książki, ale sytuacje i bohaterowie, których wypowiedzi wywołują uśmiech na ustach. Była to głównie zasługa Servo, który pojawił się dość późno, a za którym niesamowicie tęskniłam, ale nie zawsze. Nie zabrakło również niezwykle wzruszających scen i chwil niepewności, przy których spłynęła jedna pojedyncza łza.
Pierce Brown kończy drugi tom swojej trylogii z klasą i w mistrzowskim stylu, a ja po przeczytaniu ostatniej strony najchętniej bym nim potrząsnęła i pokrzyczała sobie porządnie, z powodu tego, co mi zrobił, a zostawił mnie bez kolejnego wydanego tomu i muszę czekać kilka miesięcy, a uwierzcie mi zakończenie „Złotego Syna”, to jeden z największych cliffhangerów, jaki miałam okazję poznać. Nikogo na pewno nie zdziwi, że drugi tom tej genialnej trylogii, podobnie jak pierwszy to jedne z najlepszych książek w swoim gatunki, jakie miałam okazję czytać i już nie mogę doczekać zakończenia, które, jeśli autor zachowa to szaleńcze tempo, będzie najlepszym z całej trylogii.