Debiuty zawsze są wielką niewiadomą, jednak okładkowe rekomendacje zawsze pomagają ocenić zawartość i zdobyć choć niewielkie wyobrażenie o tym, co nas czeka w środku. „Znikająca ziemia” Julii Philips ma dość niepozorną obwolutę, która niekoniecznie przyciąga wzrok, jednak dość dobrze oddaje wyobcowanie i rodzaj pustki, jaka jest udziałem bohaterów, zamieszkujących miasteczko na końcu świata, jakim wydaje się Kamczatka – półwysep na wschodnim krańcu Rosji.
Podczytywałam książkę w międzyczasie, dawkowałam po troszeczku, tak spędziłam z jej bohaterami wspaniały tydzień, który dostarczył mi ogromnych emocji, odrobiny dreszczyku oraz rozrywki na wysokim poziomie. Podkreślić muszę na samym początku, że powieść jest doskonała, czyta się z zapartym tchem, wczuwając w najgłębsze i najskrytsze emocje bohaterów. Jej akcja obraca się wokół zaginięcia dwóch dziewczynek ośmio- i jedenastolatki, które pewnego dnia nie wróciły z plaży do domu i nikt nie wie, co się z nimi stało. Co prawda jest jedna kobieta, która twierdzi, że widziała duży, czarny samochód z mężczyzną i dwójką dzieci, jednak jej relacja jest bardzo ogólnikowa i niepewna, dlatego policja nie wyklucza żadnej możliwości, łącznie z utonięciem. Przez kolejne miesiące śledztwo nie posuwa się do przodu, a my mamy możliwość poznawania historii życiowych mieszkańców miasteczka, ich związków, miłości, decyzji, błędów i porażek, pomysłów na życie, sposobów radzenia sobie z przeciwnościami, cieszenia się dobrem, które ich spotyka. Żadna z postaci nie wysuwa się na pierwszy plan, a mamy wgląd w życie naprawdę wielu bohaterów: zakochanych par, wypalonych małżeństw, odkrywających swoje własne drogi studentek, nastoletnich przyjaźni, rodziny osiemnastolatki, która również zniknęła kilka lat temu, jednak uznano, że zrobiła to z własnej woli. Większość tych postaci w kulminacyjnym momencie spotyka się ze sobą, by wspólnie rozwiązać zagadkę porwanych dziewczynek.
„Znikająca ziemia” jest bardzo dobrze napisaną powieścią o codzienności ludzi z niewielkiego miasteczka, oddalonego od pędzącego świata, którego mieszkańcy jeszcze mają ogromne poczucie odrębności, przywiązania do swojej małej ojczyzny, odróżniania się od reszty. Niby zwykłe życiorysy, uczucia i popędy, które dotyczą wszystkich nas, tutaj zostały przedstawione z wielką mocą, plastycznie, uderzająco. Opowiedziane przez kobiety epizody tworzą obraz dość duszny, przytłaczający, w większości bolesny i ponury, jednak nie na tyle, by odczuwać go jako nieznośny. Powieść Philips jest zrównoważona, a jej bohaterowie zupełnie ludzcy, wiarygodni, kompletni. Mimo że ich historie są luźno spięte wątkiem kryminalnym, to nie on tutaj odgrywa najważniejszą rolę. Przez dwanaście miesięcy dwanaście kobiet opowiada o swoich smutkach, porażkach, błędach, rozczarowaniach, a przede wszystkich uczuciach. Nie ma tu wartkiej akcji, skomplikowanego śledztwa, odkrywania prawdy po zawiłych śladach i mylnych tropach – mimo tego nie można się od niej oderwać i długo pozostaje w głowie.
Życzę tej powieści, by stała się bestsellerem, bo zasługuje. Tak samo jak na Nagrodę Bookera, do której została nominowana. Niech wam, czytelnicy, nie umknie w zalewie tandety i pospolitości. Taka literatura zasługuje na największe uznanie.