"Jest bezdomnym żebrakiem. Wyrzutkiem społecznym. Marginesem. Lumpem. Już nie 'człowiekiem, który chwilowo znalazł się w tarapatach, nie gościem, który 'lada chwila odzyska, co jego." Nie. był na dnie. Teraz widzi to jasno i klarownie. Takim jak on nie przysługują żadne prawa. Wiedział to zawsze, gdy patrzył na biedaków na dworcach i w podziemiach, nigdy jednak nie myślał, że te obserwacje będzie stosował wobec samego siebie."
Ileż to razy przechodziliście koło bezdomnego, odwracając się z odrazą, uciekając wzrokiem jakby dłuższe patrzenie mogło zaszkodzić? Ile razy w myślach lub na głos rzucaliście slogan "ma na co zasłużył, pewnie sam na to zapracował." Czy nie było tak, że na zaczepkę o złotówkę lub dwie zbywało się taką osobę mówiąc "nie mam" i uciekało się czym prędzej jakby samo towarzystwo było czymś odrzucającym.
Nie pokazuję palcem mówiąc, że to Ty bo tym kimś byłam także i ja. Nigdy nie zastanawiałam się co było powodem, że ktoś znalazł się na ulicy. Ale przecież gdyby poniekąd sam na to nie zapracował, sam się nie wpędził w tarapaty nie byłby w tym miejscu, w którym się znajduje. Może gdyby był bardziej pracowity, zaradny, mądrzejszy czy może milszy udałoby mu się wyjść z bezdomności.
Czy na codzień zaprzątamy sobie nimi głowę? Nie, bo bezdomni istnieją w naszej świadomości tylko wtedy, kiedy telewizyjne wiadomości podają ile osób zamarzło w nocy lub że otwiera się jakaś noclegownia.
"Człowiek, a nie człowiek" to nie jest łatwa ani tym bardziej przyjemna historia. Poznajemy Markijana Sowę, pół Polaka a pół Ukraińca, który przez zbiegi okoliczności i nieuczciwe postępowanie innych traci wszystko i znajduje się na gliwickim dworcu kolejowym.
"Znalazłem się we wprost dramatycznej sytuacji. Bez domu, pieniędzy, możliwości pomocy, środków do życia. Okradziony i upokarzony.
Jestem obywatelem ukraińskim i polskim. Bo z mieszanego polsko-ukraińskiego małżeństwa. Potrzebuję pomocy. Teraz. Natychmiast. Mieszkam na dworcu kolejowym w Gliwicach i przymieram głodem. A jestem wykształconym człowiekiem, który jeszcze kilka tygodni temu stał przez perspektywą udanego, może nawet szczęśliwego, życia."
Jego historię poznajemy dzięki jemu samemu, ale także widzimy ją z perspektywy innych bezdomnych koczujących na dworcu, widzimy ją oczami dwóch policjantów, a także Krzysztofa Wiśniowskiego i Małgorzaty, postaci, które spotkały się z nim. Każda z tych osób wnosi coś do historii Markijana, każda w pewnym momencie jego egzystencji spotkała się z nim. Czy pomogli? Czy zaszkodzili? Czy spotkanie Markijana w jakimś stopniu na nich wpłynęło? Bardzo ciekawe są także wzmianki prasowe czy internetowe dotyczące okresu, w którym dzieje się akcja.
Długo zbierałam się do napisania tej recenzji. Nie umiałam ubrać w słowa uczuć, które w trakcie czytania ale i długo po lekturze kłębiły mi się w głowie. Przede wszystkim było niedowierzanie, strach, lęk, obawa, beznadzieja, irytacja i wzburzenie. Czytając towarzyszył mi smutek i bezradność a refleksja po przeczytaniu trwa nadal.
Książka ukazuje to, o czym my wszyscy chcielibyśmy zpomnieć i nie wiedzieć, o bezdomności. Okazuje się, że nie każdy bezdomny znalazł się na ulicy z własnej woli. Okazuje się, że nie każdy bezdomny to pijak i ćpun. Okazuje się, że nie każdy bezdomny jest agresywnym i niewykształconym człowiekiem.
Czy fakt, że ktoś żyje na ulicy, jest brudny, nieogolony może być powodem do tego, że nie wyciągniemy doń ręki? Dla nas złotówka lub dwie to tak niewiele, dla nich to może to być możliwość przeżycia kolejnego dnia. Wystarczy tylko ich zauważyć, nie odwaracać wzroku. Może akurat będziemy tą osobą, który wyrwie ich z impasu i zmieni ich beznadziejną sytuację.
Czy warto przeczytać tą książkę? Nie. Nie warto. Ją TRZEBA przeczytać.