Kilka godzin poświęconych na buszowanie po antykwariatach zaowocowało trzema stosikami rozpadających się książek nabytych średnio po 4 złote za sztukę. Pewnie się domyślacie, co chcę przez to powiedzieć. Tak! Czytanie nowości wydawniczych, których poziom ostatnio coraz częściej sięga bruku tak mi już obmierzło, że postanowiłam sobie przypomnieć, jak to drzewiej bywało.
Czytam te książki sobie a muzom. Recenzowanie pozycji, które dawno temu poszły na przemiał i nie można ich nawet wypożyczyć, bo biblioteki już dawno pozbyły się pożółkłych tomów, o które nikt nie pytał, mija się z celem. Nie chce mi się też o nich pisać, bo są takie „w porządku”. Raczej dobre, niż złe, raczej inteligentne, niż głupie, dobrze zredagowane, poprawne stylistycznie, nie ma czego czepić (a to przecież największa rozrywka recenzenta), ale też nie ma nad czym piać z zachwytu. Takie solidne trzy z plusem/ cztery z minusem.
Jeżeli więc, zupełnie przypadkiem traficie na „Zatrute czekoladki” Berkeley’a (wydane w Wielkiej Brytanii w 1929, w Polsce w 1965 roku), to musicie wiedzieć, że jest to powieść dla koneserów. Wielbiciele nietuzinkowych powieści kryminalnych będą mieć swoją satysfakcję, a inni… mocno się wynudzą. Pomysł jest świetny, ale z wykonaniem już trochę gorzej.
Pomysł polega na tym, że mamy Klub Detektywów (angielskie, tweedowe klimaty), a każdy z jego członków musi rozwikłać zagadkę śmierci osoby, której podano zatrute czekoladki. Każdy z sześciu członków klubu przedstawia własne, bardzo logiczne rozwiązanie problemu: kto zabił, przeprowadzając wcześniej wnikliwe dochodzenie. Wszyscy jednak nie mogą mieć racji. Problem w tym, że wystarczy, żeby choć jedna, wydająca się z pozoru stabilna przesłanka okazała się fałszywa, a całe rozumowanie się sypie.
O ile różne wersje rozwiązania tej samej szarady są niezwykle ciekawe, to forma, w jakiej się o tym dowiadujemy mocno trąci myszką. Członkowie klubu po prostu opowiadają kolegom (i koleżankom; parytety zachowane) o wnioskach, do których doszli prowadząc swoje śledztwa. Robią to ślamazarnie, a najbardziej irytujące są opóźniające akcję dysputy i przepychanki słowne klubowiczów, które nie mają nic wspólnego z prowadzonymi dochodzeniami.
Dla mnie największa przyjemność z lektury polegała na tym, że mając na początku te same przesłanki co członkowie klubu, mogłam prowadzić własne śledztwo. Jakaż była moja satysfakcja (zupełnie pozaliteracka), kiedy wpadłam na rozwiązanie, które nie przyszło do głowy autorowi. Jeżeli jednak nie bawią was takie rozrywki, możecie poczuć się rozczarowani.
Polecam i nie polecam. Ciekawe to, i nieciekawe. Zabawne, i niezabawne. Eeee, i tak nie będzie wam się chciało tej książki poszukać.