Nabyłam tę książkę już wówczas, kiedy jej ekranizacja zaczęła być wyświetlana w kinach. Jako że miałam wtedy chęć zakupić jakieś czytadło, z lekkim wahaniem chwyciłam za powieść Jonathana Maberry’ego, wykładowcy, nauczyciela, konsultanta i twórcy komiksów.
Zdziwiona prologiem, zauważyłam, że akcja rozgrywa się w Ameryce, ale przede wszystkim w Anglii pod koniec dziewiętnastego wieku – to zdecydowanie przyjęłam na plus, jako że teraz, kiedy zasypuje się nas masą książek dla nastolatek, wszystko dzieje się w czasach, w których żyją sami czytelnicy. I nie tylko to odróżnia „Wilkołaka” od pozostałych lektur, jakie można spotkać na półkach w księgarniach – jest zdecydowanie śmielszy w opisach (masakry są naprawdę przerażające, a sceny na początku książki przepełnione lekkim erotyzmem), ponury i nawet nie sili się na oryginalność. To powrót do korzeni gatunku, jak twierdzą niektórzy, choć ja, szczerze mówiąc, liczyłam na jakieś intrygi i rozbudowane wątki poboczne.
Bohaterów nie jest wiele, jednak przynajmniej są wykreowani w sposób całkiem realny i przyzwoity. Wszystkie cechy, jakie posiada niemłody już Talbot, są ładnie uzasadnione wydarzeniami z przeszłości. Aczkolwiek liczyłam na bardziej jasne wyjaśnienia, bo czasami łapałam się za głowę i wracałam do poprzedniej strony, ponieważ gubiłam się między retrospekcjami w głowie naszego aktorzyny a teraźniejszością. Do żadnego z nich się nie przywiązałam, nie kibicowałam i prawdę mówiąc, jakoś mnie mało obchodzili.
Może to też wina stylu – człowiek nie wie, czy to metafora, czy ma brać jakieś wyrażenie dosłownie. Mimo to widać, że pan Maberry posiada bogate słownictwo, jakąś krztynę wyobraźni i opiera się panującej modzie na trójkąty miłosne z nastolatkami w rolach głównych – choć jednak wątek miłosny się pojawia, co było zresztą do przewidzenia, patrząc na filmową okładkę.
Drażniła mnie aura ni to grozy, ni to tajemniczości, która gdzieś się rozwiała i powiewało tylko nudą. Niektóre epizody sprawiały wrażenie, jakoby zostały napisane tylko po to, aby powieść miała więcej stron, bo logiki w niej żadnej.
Muszę za to przyznać, że udało mu się w nich uchwycić odłamek tamtej niesamowitej epoki – barwne stroje Cyganek, dagerotypy, stare zamczysko, karoce, zapomniane miasteczko.
Przedstawienie świata, w którym żyje Talbot i reszta jego (nie)wesołej gromadki, został stworzony całkiem nieźle. Bez trudu udało mi się wyobrazić sobie dom, którym spędził dzieciństwo, gospodę, cmentarz, las, miejsce, w którym był przetrzymywany czy to w którym zatrzymała się grupa Cyganów.
Gdyby nie to, że brakowało jakiejś dawki humoru i wszystko było do przewidzenia, a poza tym opisane w sposób bardzo nużący, może bym to jakoś zniosła. Ale tak się nie stało i z ulgą odłożyłam „dzieło” na miejsce. Jeśli ktoś liczy na oryginalną powieść grozy, mocno się przeliczy. Wydawało mi się momentami, że jest to jedynie wzór, jak napisać książkę grozy (swoją drogą, wątpię, abym go szybko z własnej woli obwołała „mistrzem horroru”) i jednocześnie na tym zarobić. Uważam, że lepiej wydać te niecałe trzydzieści złotych na coś wartościowszego.
Moje ocena: 5/10 (Ujdzie)