„Więzień Układu” to rasowe, klasyczne science-fiction – coś takiego, co uwielbiam, a czego coraz częściej próżno szukać na półkach księgarń. Mamy tu świat odległy od naszej rzeczywistości o wiele stuleci – tak ‘futurystyczny’, że same nasuwają się skojarzenia z Lemem czy Dickiem. Jak dla mnie to całkowicie wystarczający bodziec do zabrania się za tą książkę.
Umiejscowienie akcji „Więźnia Układu” to futuryzm pełną gębą. Odległa przyszłość, w której ludzkość skolonizowała już setki planet, a podróże międzygwiezdne nie są już żadną nowością. To również świat nowych technologii, który przyczynił się nie tyle do podniesienia poziomu życia ludzi, co raczej do ekspansji naszego gatunku poza rodzimą planetę. Ma to również swoją mroczną stronę. Technologia jest również głównym narzędziem władzy – w międzyczasie zmienionej z demokracji na bardziej autorytarną – inwigilującej każdą osobę w każdym aspekcie życia.
W tym świecie, czytelnik zostaje ‘rzucony’ na okołoziemską stację-kolonię, jedną z wielu zawieszonych nad przeludnioną planetą. Postrzegamy ją z perspektywy trzech głównych bohaterów, Arto, jego ojca Wilana, oraz Iwena. Dzięki nim poznajemy dwie ‘enklawy’ kolonii: szkołę i fabrykę statków. W tej pierwszej mamy Arto, który jest najsilniejszym i najsprytniejszym uczniem klasy piątej, ale również kapitanem Jeźdźców Smoków – jednej z grup-gangów, na które podzielona jest cała szkoła. Iwen z kolei jest nowicjuszem, który po przeprowadzce z Ziemi zostaje przydzielony do klasy Arto. Klasyczny motyw ucznia i nauczyciela zyskuje w przypadku tych dwóch nowy i bardziej brutalny wymiar. Podążając za Wilanem czytelnik poznaje drugi ośrodek życia na stacji – fabrykę statków kosmicznych. Jest to z jednej strony najbardziej pożądane i dobrze płatne miejsce pracy, z drugiej natomiast wyjątkowo dobrze nadzorowane, wpływając przez to na prywatność pracowników. Jest to punkt wypadowy fabuły do poznania świata i kosmosu poza stacją.
Książka, niestety, początkowo może odstraszyć czytelnika. I pomijam tu pakowanie go już na starcie na głębiny świata przedstawionego. To raczej surowy język i toporny styl autora, który daje taki efekt, że pierwsze 50-100 stron czyta się bardzo powoli. Najpierw przypisywałem to debiutowi – pierwsza publikacja nowego pisarza. Ale raczej się pomyliłem. Całościowo warsztat autora trzyma wysoki poziom. Kolejne 200-300 stron przeczytane, a styl pozostał ten sam, konsekwentnie realizowany w coraz bardziej rozbudowanej fabule. Nadaje, tego specyficznego smaczku, gdzie właśnie sam język jest dopełnieniem fabuły. W jaki sposób? Obrazując degradację słownictwa i komunikacji międzyludzkiej wraz z postępem technologicznym. Proste, krótkie zdania, mało interpunkcji, wąski zasób słownictwa. Początkowo czytelnika może odrzucić, ale dalej już tylko wielkim punktem na plus dla tej książki.
Wydania książki Alana Akaba podjęło się Wydawnictwo Ifryt. I to chyba najlepsze, co mogło się jej przytrafić. Ponad 500 stron (na szczęście niedzielone na osobne tomy) opakowane w miłą dla oka – ale pozbawioną bajerów – okładkę, która stylem idealnie pasuje do fabuły. Mógłbym przyczepić się do ilustracji wewnątrz, ale raczej dlatego, że mi się nie podobają, a nie, bo są złe. Stylem akurat nieźle dopasowują się do całości wydania.
Tą pozycję śmiało mogę polecić wielbicielom takich pisarzy jak Dick, Le Guin, Ellison czy Lem. Nie jest to może pozycja wybitna, która bije na głowę uznane powieści, ale na pewno mogę ją nazwać dobrym kawałkiem SF. Bo chociaż nie jest odkrywcza, to również nie powiela całkowicie utartych i wyeksploatowanych motywów. Niepokoi tylko brak zakończenia chociażby jednego wątku z końcem pierwszego tomu. Pozostaje mi czekać na wydanie ciągu dalszego i mieć na dzieję na taki sam lub wyższy poziom :)
[Recenzja pierwotnie opublikowana na blogu
www.zakladnik-ksiazek.pl]