Szalejący wirus, a raczej to co po nim pozostało. Koniec świata nadszedł, wczoraj było wszystko, dzisiaj nie ma nic, a jutro nie wiadomo co się wydarzy. Czy chcecie to przetrwać, macie jakiś cel, czy jest jeszcze jakaś nadzieja? Co najważniejsze, czy samotność wyniszczy Was od środka, a może jednak nie.
Historia opowiada o dwóch nastoletnich chłopcach, którzy znajdują siebie przez przypadek, w tym momencie swojego istnienia, w którym nawet nie byli świadomi tego, że potrzebują drugiej osoby. Od samego początku jest zachowany klimat postapokaliptyczny. Dodatkowo nie od razu poznajemy co tak naprawdę się wydarzyło na świecie, co spowodował przetrzebienie populacji, jak do tego doszło, kto ocalał. Mamy dwóch chłopców, którzy są przerażeni rzeczywistością, nieufni, pełni sprzecznych uczuć. Dzięki narracji mamy przedstawione oby dwie strony, wiemy co czuje każdy z nich, jaki ma problem, czego się obawia, na co stracił już nadzieję i jak szybko ją odzyskał. Pomiędzy bohaterami jest niezwykły kontrast. Andrew i Jamison totalne przeciwieństwa. Jeden jest tym światłem w tunelu, do którego zmierzacie, a drugi tą ciemnością wokół - uzupełniają się nawzajem, nie mogą istnieć bez siebie. Ich konwersacje są miejscami przekomiczne, urocze, pełne zrozumienia, nie od razu się otwierają, w szczególności, kiedy jeden zaczyna się zakochiwać w drugim od samego początku, a drugi nie jest tego świadom. W tym momencie jest ujęta bardzo ważna rzecz - człowiek jest zwierzęciem stadnym i samotność na dłuższą metę nie jest nam pisana. Nie mówię o takiej samotności jak w dzisiejszych czasach, gdzie mamy dostęp do Internetu i możemy wyjść do ludzi, na ulicy chociaż powiedzieć komuś “dzień dobry”. To jest taka samotność, gdzie idziesz sam, spędzasz sam czas ze sobą, nie ma nawet zwierząt, do których mógłbyś się odezwać, gadasz sam do siebie, żeby tylko nie zapomnieć, jak się mówi. Asymilacja po takim czasie jest ciężka w szczególności, że jedna osoba nie ufa drugiej. Zmienia się postrzeganie otaczającego świata. Ludzie, których chłopcy spotykają na drodze potęguje ich strach. Pokazano tutaj wyższość tych, którzy są silniejsi, a przynajmniej mają więcej władzy, tłum, który za nim pójdzie, wesprze. Wykorzystanie władzy do swoich uprzedzeń, celów. Egoizm w czystej postaci, ten który jest u koryta ma wszystko, inny traci życie, bo szkoda środków na niego. Niezwykle ukazano dobroć w tej całej beznadziejnej sytuacji, babcia Henri (ja ją tak nazywam) jest jak mędrzec spotkany w odpowiednim momencie – cudowna postać. Wracając do fabuły, był strach, wzruszenie, myśl, że to już koniec, nadzieja, że ta historia się zakończy i jej utrata. Taka pigułka życia w ciężkich warunkach.
Świetna historia z postapokaliptycznym i queerowym wydźwiękiem. Nawet w czasie apokalipsy ludzie nie zapominają o swoich uprzedzeniach i nawet jak pierdyknie, to i tak lubimy sobie cholernie utrudniać życie. Na szczęście w niezwykle ciężkich momentach możemy natrafić na odpowiednią osobę, tylko musimy jej zaufać.
Wielkim plusem jest też zmiana historii pod względem historycznym. Autor napisał książkę w 2015 roku, a że wybuchł Covid, to zmienił to tak, aby nie było później powiedziane, że to już było i wzorował się na tym. Za to ogromny szacunek.