Zacznę od razu szczerze, bez łagodnego wstępu.
Czytanie tej książki przypomina oscylowanie na dwóch różnych biegunach. Bo treść wnika w ciebie, samoczynnie, poddajesz się jej, ale jest i twoje racjonalne postrzeganie tej powieści. Stawiasz wyczytaną historię na scenie normalnego życia i coś ci tu nie pasuje. Coś się rozjeżdża.
Człowiek robi plany, marzy, dąży do obranego celu, stara się, podczas gdy Bóg patrzy i uśmiecha się. Życie najczęściej samo chwyta za pióro i pisze swój scenariusz, który najczęściej nie ma zbyt wiele wspólnego z życiem, jakie my sami sobie kreślimy. Pisze życie, które chciałoby się oglądać, w krzywym zwierciadle, a które niestety w owym lustrze się nie odbija.
Czas przecieka gdzieś daleko, poza Redą i poza Jankiem. Przenika przez palce, rozpływa się, staje się mglą unoszącą się przy suficie. Czas, nieujarzmiony wróg, nieuchwytny, rozmyty. Rozmyty, jak oni sami. Życie rzucając im kłody pod nogi ściągnęło ich na samo dno. Obiło po gębach, skopało po nerkach, złamało kilka żeber i wypluło na bezludziu, bez niczego. Bez nadziei, bez szans na wybicie, bez wiary. Janek traci żonę, zostaje z trójką małych dzieci. Zostaje w domu, który domu już raczej nie przypomina. Podobnie Reda. Ambitny, acz samotny mechanik samochodowy. Ojciec alkoholik, dom przypomina melinę, wszędzie syf i puste butelki. Brud i fetor i ojciec, na którego nie można liczyć. Życie to destrukcja. Równia pochyła w dół.
Dwóch różnych chłopaków, dwa różne beznadziejne losy, które łączy jedno – tęsknota. Tęsknota za lepszym życiem. Za czystą, ułożoną codziennością, za ciepłym obiadem i domem pachnącym świeżo zaparzoną kawą. Tęsknota za chrupiącymi tostami o poranku i uśmiechem ukochanej osoby. Jednak prawda jest taka, że życie przypomina cieknącą lodówkę, której nie potrafisz naprawić, choć naprawić się da – trzeba owo życie rozłożyć, rozkręcić, by potem wiedzieć, jak złożyć już naprawione. Życia bowiem nie da się naprawić w warsztacie samochodowym. Życie trzeba chwycić za łeb, podnieść się z kolan i być i walczyć mimo wszystko. Być dla siebie i innych. Są przecież dzieci, teściowie, rodzice. Jesteś ty! I ona...
O tym jest powieść Kiry Zielińskiej. O młodych, poturbowanych chłopakach, którzy nagle znaleźli się na dnie. Chcieliby się upić, totalnie zatracić i próbować egzystować, jakoś być – ale czy tak można? Czy to aby nie tchórzostwo? Ucieczka?
„Wszystkie nasze poplątane ścieżki” to powieść kipiąca od tragedii. Problemy gonią problemy, kłopoty pociągają za sobą następne i tak bez końca. To jak domino dramatów, które w pewnym momencie, podczas czytanie, przytłaczają. Historię Redy i Janka chłoniesz z ciekawością, czemu sprzyjają niedługie rozdziały. Chcesz skończyć, odłożyć książkę i chwilę odpocząć, ale odkładasz ten moment. I to jest fajne w tej lekturze. Niemniej jednak odnosisz wrażenie, że „Wszystkie nasze poplątane ścieżki” to pastisz melodramatu, wyciskacza łez i tragedii w jednym. Że ilość nieszczęść, jaką autorka obdarzyła swoich bohaterów to lekka przesada. Ale dociera to do ciebie po lekturze, choć i podczas coś ci w niej nie odpowiada. Ale, mimo wszystko, jest to bardzo dobrze napisana powieść. Kira Zielińska ma świetne, lekkie pióro i niebywałą wyobraźnię. Podziwiam ilość pracy nad powieścią i skrupulatne przemyślenie fabuły. Doceniam pomysł i kibicuję, by następna powieść była stylistycznie taka sama, acz fabuła nieco bardziej „życiowa”.
„Wszystkie nasze poplątane ścieżki” to przejmująca książka. Dobra – czego chcieć więcej?
#agakusiczyta