Książka Krystyny Gucewicz przypomina półkę zastawioną po brzegi przywiezionymi z wakacji bibelotami. Tu Sopot, tam Ustka, tu Mazury, tam Zakopane, a trochę dalej Bułgaria – nasze socjalistyczne Lazurowe Wybrzeże (s. 183) i szczyt marzeń – Jugosławia. Na prawo festiwal, na lewo drugi, pomiędzy nimi jeszcze jeden. Dużo tego. Mnogość nazwisk – tych nawet nie będę wymieniać, bo trudno stwierdzić, które znaczniejsze (ale o jednym muszę wspomnieć – w kontekście słynnej FAMY pojawia się nazwisko poety Adama Zagajewskiego). Setki ciekawostek. Wiele tzw. kultowych miejsc, kurortów. W przypadku niektórych autorka sięga do ich przedwojennej sławy, która przekuła się w powojenną popularność – w innych opisuje tworzenie się marki miejsca od podstaw (Bieszczady, Mazury były absolutnymi odkryciami). Idzie po śladach pozostawionych we wspomnieniach, na fotografiach (także własnych) i w piosenkach. To jest książka o prawdziwej sztuce, o klimacie, który – tu może zdziwienie – jednak w owych czasach paradoksalnie jej sprzyjał, o artystach i ich twórczych ostojach. A jednak co wrażliwsi szukali szczelin w zabetonowanej rzeczywistości powojennego ustroju (s. 121).
Wakacje gwiazd w PRL czyta się tak, jakbyśmy mieli w krótkim czasie odwiedzić te wszystkie miejsca i być na wielu imprezach kulturalnych, ale wszędzie zatrzymując się tylko na chwilę. Owszem, przywieziemy stamtąd worek zabawnych historyjek i możemy sporządzić katalog, która ze sław gdzie bywała. Ja jednak wolałabym bardziej leniwe podróżowanie, nie w takim pośpiechu. Szybkość relacjonowania, przeskakiwanie z wątku na wątek, wymieszanie dowcipnych historyjek z jak najbardziej poważną historią nie przysłużyło się moim zdaniem książce, która z tych powodów trochę mnie zmęczyła. Oczekiwałam spokojniejszego i nie aż tak lekkiego wywodu.
A rzecz jest napisana iście wakacyjne i to oczywiście może się podobać. Zapewne w znacznej mierze to też zasługa wspomnianych anegdot, których mamy tu bez liku. Właściwie mogłabym powiedzieć, że proporcje są odwrócone – w gąszczu tych anegdot giną czasem osoby i miejsca, których przedstawieniu dowcipy miały służyć. To są cenne opowieści, wszak wiemy, że na wizerunek legend składają się też (i często są najbardziej zapamiętywane) anegdoty, ale odchudzenie książki pod tym względem dobrze by jej zrobiło. Najlepszy dowód – dykteryjek z początku Wakacji nie potrafię już przytoczyć z pamięci.
Opowiada też trochę autorka o podróżach zwykłych ludzi, nie gwiazd. O wynalazku takim jak autostop, dodając: Dziwne, ale wtedy wszyscy się do siebie uśmiechali (s.175). O tzw. wczasach zakładowych i o niezapomnianych wakacjach na wsi. Analizuje też zjawisko kultury studenckiej, bardzo ciekawie pisze o muzyce jazzowej.
Podsumowując, w moim odczuciu najważniejszym, co chciała przekazać Krystyna Gucewicz jest to, że Polak potrafi. Z książki wynika, że w oparach peerelowskich absurdów, w ówczesnej szarości i przy wszystkich piętrzących się wtedy trudnościach udało nam się i to – wczasowanie. Daliśmy radę. W zamyśle autorki miała to być chyba bardzo pozytywna opowieść, a każdym razie ja tak ją odebrałam.
Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.