"Nie mam jasności w temacie Marioli" - śpiewał Wojciech Młynarski, a ja powtórzę te słowa w odniesieniu do powieści Małgorzaty Gutowskiej- Adamczyk. Swego czasu dość głośno trąbiono o tej książce, a że mam za sobą już jedno udane spotkanie z twórczością autorki ("Serenada..."), to nic dziwnego, że chciałam przeczytać również tak zachwalane dzieło pt. "Mariola, moje krople".
"Mariolę..." czytałam na raty, bez żalu przerwałam lekturę, potem kontynuowałam - może nie tyle "na siłę" co "z zasady". Chciałam dać jej szansę, sprawdzić, co dalej, czy się rozkręci, czy coś się wydarzy? Przyznam, że się zawiodłam, ale gdyby na podstawie tej książki nakręcono film, pierwsza pobiegłabym do kina, bo mogłaby to być niezła komedia w stylu Barei.
Sugerując się słowami z okładki, miała to być powieść "lekka, zabawna, przekorna". Owszem, była. Tylko nieco przydługawa i mimo humorystycznych scen- monotonna. Środek zwłaszcza jakoś mi się ciągnął niemiłosiernie. Zabrakło mi jakiegoś punktu kulminacyjnego, wiodącego wątku, czegoś, co wyróżniałoby się na (znakomitym skądinąd) tle działalności prowincjonalnego teatru w czasach PRL. Całość to zbiór komicznych sytuacji, odzwierciedlających w krzywym zwierciadle (a może i nawet nie) absurdy tamtego okresu. Dialogi to zdecydowanie mocna strona książki. Bohaterowie, cóż, może i nieco jednowymiarowi, ale z drugiej strony sympatyczni i zabawni, co ciekawe, noszą tzw. nazwiska mówiące np. Biegalski (fakt, biegał gdzieś, ciągle go nie było, a nawet próbował zbiec), Zbytek (Czy chodziło o zbytki w sensie luksusy, których raczej był u-bytek...?), Podpuszczka (ano podpuszczała Amelia do konsumpcji w bufecie... a jej córka do kolportowania ulotek, a jakże ;-)
Było paradnie: bohaterowie ciągle biegali jak kot z pęcherzem ( z powielaczem), bawili się w chowanego pod łóżkiem i w szafie (kto kogo z kim znalazł - typowe dla komedii) oraz w ciuciubabkę z przedstawicielami władz i służb podległych partii. Tajemnicza skrzynka co i rusz zmieniała właścicieli i .... zawartość. W kotłowni pędzono bimber (i za kołnierz nie wylewano) oraz hodowano świnię, towarzysz sekretarz z miejskiego komitetu(wykreowany na półgłówka) ingerował w pracę teatru i szykował godne przyjęcie radzieckich delegatów, ksiądz lobbował za wystawieniem "Pastorałki", opozycjoniści spotykali się cichaczem. Nie obyło się bez "zamachu" podczas wystawiania "Romea i Julii". Działo się sporo, istny cyrk, a tytułowa Mariola podawała szefowi krople na uspokojenie. Swoją drogą spodziewałam się, że odegra ona większą rolę.
Interpretacja "Ślubów panieńskich" w duchu ideologii socjalistycznej- świetne, podobnie jak kryteria wyboru sztuki odpowiedniej na spektakl dla "przyjaciół" zza wschodniej granicy. Smaczki są, ale całościowo jednak nie wypada to tak dobrze, jak się zapowiadało.
Zza perypetii pracowników "przybytku sztuki" wyziera rzeczywistość tamtych czasów: kolejki, brak produktów, żywność na kartki, talony, nielegalny handel, podsłuchy, hierarchia (liczy się kto należy do partii, a kto nie) itp. Akcja zdarzeń obejmuje niecały miesiąc: od 17 listopada do 13 grudnia 1981 roku. Ogłoszenie stanu wojennego jak zimny prysznic kończy tę całą teatralną szopkę. "I niewesoło pod czerwonym ci kapturkiem" - zakończę znów cytując Młynarskiego.