Setna rocznica pierwszego wydania cyklu W poszukiwaniu straconego czasu stała się pretekstem do jego wznowienia w pięknym, siedmiotomowym wydaniu i tym samym nadania mu drugiego - czy raczej kolejnego - życia. Ta obszerna autobiografia, dzieło życia Marcela Prousta, wyniosła go na wyżyny literackiego świata, choć początki nie były łatwe.
Czytając W stronę Swanna odnosi się wrażenie, że Proust pisał przede wszystkim dla siebie. Tak trudna w odbiorze powieść nie mogła być przecież pisana dla mas, dla ludzi nie będących w stanie docenić jego kunsztu literackiego. I chyba coś w tym jest, bo książka okrzyknięta arcydziełem przez krytyków, nie znajduje szerokiego grona odbiorców wśród szarego tłumu. Do twórczości Prousta trzeba dojrzeć, mieć na nią czas i nastrój. Bo tylko czytana w pełnym skupieniu, z zaangażowaniem i ciekawością każdego słowa, daje się poznać jako dzieło wybitne. To głównie zasługa przepięknego języka, bardzo opisowego i wyszukanego. Orzeszkowa i jej opisy przyrody w Nad Niemnem wypadają blado na tle dzieciństwa autora w Combray i jego znajomości z panem Swannem. Mieszczańskie życie przeplata się tutaj z arystokratycznymi salonami, pierwsze miłości z pierwszymi zawodami. Można się pokusić o stwierdzenie, że jest to luźna panorama społeczno-polityczna Francji. Lwia część pierwszego tomu cyklu W poszukiwaniu straconego czasu to rozważania Prousta, jego wspomnienia, obserwacje i myśli. Dlatego ta akcja jest tak wolna, a ilość dialogów znikoma. Nie ma co ukrywać, to naprawdę potrafi znużyć, ale dopiero pod koniec wyłania się pełny obraz zawartej tu historii, której sposób opowiadania kryje w sobie piękno, jakiego próżno szukać w dzisiejszej literaturze. I o ile potrafię docenić tę niepowtarzalność i wnikliwość w sposobie postrzegania życia oraz niezwykłą wrażliwość autora na otaczający świat, tak chyba nie do końca dojrzałam to tego, aby w pełni zrozumieć tę powieść. Pewnie wrócę do niej za kilka lat, kiedy będę starsza i bogatsza w doświadczenia, których zabrakło mi dziś. Zresztą nie sądzę, aby jednorazowe przeczytanie W stronę Swanna pozwoliło odkryć wszystkie płaszczyzny tej książki, bo z pewnością nie ma w niej nic oczywistego. Warto również zgłębić dosyć obszerny wstęp Tadeusza Boya-Żeleńskiego, który przybliżył życie pisarza, jego problemy ze zdrowiem i czynniki, które zaważyły na takim właśnie przedstawieniu wydarzeń w całym cyklu.
Tym co stanowi o niezwykłości W stronę Swanna jest przede wszystkim umiejętność Prousta do operowania słowem. Bo tutaj każdym pojedynczym wyrazem trzeba się delektować, rozsmakować w niełatwej strukturze zdań, gdzie wszystko zdaje się mieć swoje miejsce, mimo rozwlekłości i tendencji do nadmiernego opisywania. Dlatego też jest to powieść dla cierpliwych – trzeba się poszczycić tą cechą, aby przebrnąć przez całość, nie rzucić książką w kąt, nie poddać się. Bo i takie momenty będą – zwątpienie, rezygnacja i nuda z pewnością przyjdą, ale czy warto było sobie zadać ten trud będzie można ocenić dopiero na koniec. Marcel Proust podzielił pierwszy tom na trzy części. Poza tym nie ma tu żadnych rozdziałów, żadnego oddzielenia akcji, co mnie osobiście jeszcze bardziej spowalniało już i tak dłużącą się lekturę. Mimo to udało się – przeczytałam. Na pewno nie żałuję, ale zdecydowanie za parę lat będę musiała wrócić razem z Marcelem do Combray, do pana Swanna i jeszcze raz przeanalizować tę opowieść.