Terry’ego Pratchetta nikomu chyba przedstawiać nie trzeba. A jeśli ktoś go nie zna…: Panie i Panowie! Przed Państwem pisarz niesamowity, zdobywca masy nagród, uwielbiany zarówno przez młodzież, jak i tych nieco już starszych. Przez wielu określany tytułem Mistrza Humoru, autor książek fantastycznych z dużą dawką dowcipu, Ojciec Stwórca Świata Dysku. Tyle, że… no… Tym razem chyba nie bardzo mu wyszło… A może wyszło, ale po prostu inaczej..?
„W północ się odzieję” to już 38. część cyklu o Świecie Dysku, znanego chyba na całym… no, świecie. Jak podpowiada mi Wujek Google ;), czwarta, po „Wolnych ciut ludziach”, „Kapeluszu pełnym nieba” i „Zimistrzu”, opowieść o przygodach młodej czarownicy Tiffany Obolałej (z tłumaczeń Doroty Malinowskiej-Grupińskiej znanej też jako Akwila Dokuczliwa).
Tiffany jest czarownicą. W sensie teoretycznym. W praktyce wygląda to niestety trochę inaczej i dziewczyna zajmuje się na co dzień sprawami, które z czarami mają niewiele wspólnego, żeby nie powiedzieć, że nic. Do bandażowania ran, nastawiania złamanych lub zwichniętych kości, pomagania starszym ludziom w codziennych czynnościach czy odbierania porodów magia nie jest potrzebna. Za to potrzebny jest ktoś, kto się na tym zna i wszystkim się zajmie. Tiffany jest właśnie tym kimś. Nie ma łatwego życia, ale nie zamierza z niego rezygnować i uparcie dąży wybraną przez siebie ścieżką pełną problemów. A tych ma niemało. Mieszkańcy Kredy odnoszą się do czarownicy z szacunkiem i pewną dozą lęku, ale dziewczyna jest jakby wyrzutkiem. Ma niewiele czasu dla siebie, całymi dniami biega po wiosce i pomaga potrzebującym. Jakby tego było mało, prawdopodobnie to właśnie Tiffany wpuściła do realnego świata coś Bardzo, Bardzo Złego, co ma ogromną ochotę dopaść dziewczynę.
Z książkami Terry’ego Pratchetta miałam niewiele do czynienia, gdyż jestem dopiero po lekturze trzech jego powieści, ale muszę przyznać, że podobały mi się one bardziej niż „W północ się odzieję”. Książka należy do tych z cyklu dla młodszych czytelników, ale ja wcale nie zaliczyłabym jej do tej kategorii. Już na samym początku autor ukazuje nam Tiffany, gdy ta próbuje nie dopuścić do ataku na wyrodnego ojca, który pobił swoją trzynastoletnią (będącą zresztą w ciąży) córkę tak bardzo, że straciła dziecko (!). Pratchett może i chciał w ten sposób przekazać czytelnikom pewne nauki moralne, ale nie w ten sposób! Jest jeszcze sprawa tego głównego wątku, jakim miało być przybycie Przebiegłego. Czytam, czytam i czekam, aż akcja choć trochę podąży w tym kierunku i rzeczywiście podążyła. Tak około 80 strony. Ale potem już było dobrze, książka mnie wciągnęła i dobrnęłam do końca bez większych problemów.
Lecz jak każda książka, ta również musi posiadać jakiś plusy. Największym, jak chyba w każdej powieści Pratchetta, jest duża dawka specyficznego, nieco absurdalnego humoru i dowcipu. Jego najlepszym przykładem jest chyba „pikny wielki ciut chłopecek”. A nie można zapominać też o żywym serze Horacym, sklepie z gadżetami dla czarownic, które chcą wyglądać jak prawdziwe wiedźmy. I o Nac Mac Feeglach oczywiście też nie. Obraziliby się. Niewielki naród równie niewielkich postaci, posługujących się językiem do złudzenia przypominającym naszą gwarę góralską, lubujących się we wszelkiego rodzaju awanturach i zbyt dużych ilościach alkoholu. Te małe „ludziki” są niczym cień głównej bohaterki i chociaż zdarza im się pomóc, większe zdolności mają raczej w sprowadzaniu kłopotów. Ale nie można ich nie lubić. Cała powieść napisana została tym charakterystycznym już dla autora językiem i chociaż co jakiś czas pewne rzeczy mogą wydawać się niezrozumiałe, „W północ się odzieję” czyta się lekko, szybko i dość przyjemnie.
Podsumowując, książka nie jest zła, ale moim zdaniem mogło być lepiej. Dla fanów twórczości Terry’ego Pratchetta pozycja obowiązkowa, a dla pozostałych niekoniecznie. Jednakże warta jest przeczytania, choćby dla samego pośmiania się i zapoznania z Nac Mac Feegle’ami.