Z twórczością Beth O’Leary po raz pierwszy zetknęłam się za sprawą jej głośnego debiutu: “Współlokatorów”. Swego czasu ta książka była dosłownie wszędzie i kiedy wreszcie po nią sięgnęłam, w pełni zrozumiałam powszechne zachwyty. Potem przyszła pora na “Zamianę”, która okazała się powieścią zupełnie inną, ale również świetną. W związku z tym miałam duże oczekiwania co do trzeciej książki autorki, czyli “W drogę!”, o której dzisiaj mowa. Z żalem stwierdzam, że chociaż nie była to zła lektura, to jednak poziomem znacznie odbiega od swoich poprzedniczek.
Chociaż wykonanie nie do końca mi podeszło, to pomysł na fabułę był dobry: Addie i Dylan, którzy rozstali się dwa lata wcześniej, wpadają na siebie w drodze na ślub wspólnej przyjaciółki. Dosłownie wpadają, bo zderzają się ich samochody, po czym jeden nie jest w stanie jechać dalej, więc resztę podróży muszą odbyć wspólnie, upchnięci w małym aucie z Deb, Marcusem i Rodneyem, czyli siostrą Addie, wkurzającym przyjacielem Dylana i przypadkowym gościem weselnym, który potrzebował podwózki. Atmosfera robi się gęsta od emocji, nierozwiązanych konfliktów i bolesnych wspomnień, a stłuczka to tylko pierwsza z wielu przygód, czekających na tę grupę w drodze.
Autorka użyła popularnego zabiegu dzielenia fabuły na “wtedy” i “teraz”, a więc rozdziały opisujące podróż bohaterów przeplatają się z tymi relacjonującymi przebieg związku Dylana i Addie, od intensywnego początku, aż po nieuchronny koniec. Niezbyt przyjemnie czytało mi się te rozdziały z przeszłości, z dwóch powodów. Po pierwsze: wolę czytać historie, w których romans między bohaterami rozwija się stopniowo, w miarę jak poznają się coraz lepiej, a nie takie, w których od razu lądują w łóżku, prawie nic o sobie nie wiedząc. Po drugie: to było jak oglądanie wypadku w zwolnionym tempie. Wszyscy bohaterowie zachowywali się głupio, z niesamowicie denerwującym Marcusem na czele, co ostatecznie doprowadziło do rozstania Addie i Dylana.
Zdecydowanie wolałam część “współczesną”, bo lubię powieści z motywem podróży - zwłaszcza, jeśli uczestniczy w niej tak różnorodne grono postaci. W tych rozdziałach było o wiele więcej humoru (szczególnie za sprawą Rodneya), akcja była bardziej dynamiczna i tym razem czytając miałam poczucie, że wszystko zmierza do szczęśliwego końca, a nie katastrofy. Mimo to czegoś zabrakło. Konstrukcja postaci zazwyczaj jest jednym z najmocniejszych punktów powieści O’Leary, a tutaj niezbyt byłam w stanie z kimkolwiek się utożsamić czy zżyć - na pewno nie w rozdziałach z “wtedy”, bo tam bohaterowie byli po prostu bandą zdemoralizowanych dzieciaków. Przyznam jednak, że w części podróżnej było lepiej, każde z bohaterów przeszło długą drogę i jeśli miałabym krótko podsumować, o czym jest ta powieść, powiedziałabym, że o dojrzewaniu i naprawianiu swoich błędów.
Najbardziej podobało mi się ostatnie kilkadziesiąt stron, kiedy cała grupa dotarła już na wesele, ale to za mało, żebym mogła ocenić “W drogę!” jednoznacznie pozytywnie. Chyba po prostu nie była to książka dla mnie, zbyt wiele elementów mnie drażniło, a akcja nie wciągnęła mnie na tyle, żebym koniecznie chciała wiedzieć, co będzie dalej. Oczywiście to tylko moje subiektywne odczucia i dla kogoś z was ta książka może być hitem, więc zachęcam do sprawdzenia tego na własnej skórze :)