Nadina zostaje porzucona przez męża w najgorszym możliwym momencie. Zostaje sama w obcym kraju, ze szczątkową znajomością języka. Na Islandii właśnie wybuchł wulkan o niemożliwej do wymówienia nazwie: Eyjafjallajökull. Loty zostały wstrzymane. Greg beztrosko pojechał na wycieczkę z przygodnie poznanymi motocyklistami, i, jak się później okazało, jedną, nieźle zrobioną, motocyklistką.
To był ten moment, kiedy wszystko zaczęło się sypać. Nadina, wcześniej otoczona opieką przez Grega, została bez ostrzeżenia rzucona na głęboką wodę. W Polsce czekają stęsknione dzieci pod opieką dziadków. Ona myśli tylko o tym, żeby zobaczyć dziewczynki, Monię i Laurę. Kobieta na granicy załamania psychicznego zwierza się przypadkowej pracownicy lotniska, Sylwii. Ta postanawia udzielić jej schronienia do czasu przywrócenia powietrznych podróży.
Zaprzyjaźniają się.
Po powrocie do Polski Nadina nadal utrzymuje kontakt z Sylwią. Relacjonuje jej swoje życie, wysyła maile i smsy. Jej małżeństwo się sypie. Greg znudził się żoną. Wcześniej zabronił jej pracować, zamknął w domu. Nagle stwierdził, że taka, pełna oddania, miłości i lęków, już go nie kręci. Poleciał za nową kobietą jak byk za młodą krową.
Nadina zostaje sama, bez pracy, przyjaciół - ci byli po stronie Grega - i z czterdziestką na karku. Tylko dzięki pomocy dwóch wspaniałych kobiet - swojej matki i Sylwii - udaje jej się przetrwać i nie zwariować. Dzielnie walczy ze swoimi lękami, pokonuje kolejne fobie. Analizuje źródło lęków, ma pretensje do nieobecnego ojca. W końcu, jak to mówią w amerykańskich filmach, rusza dalej.
Prowadzi kawiarnię, dość nieudolnie próbuje zawierać jakieś nowe znajomości. Imprezuje jak młoda dziewczyna. Przełomem staje się poznanie Grety z Makaku - ścianki wspinaczkowej. Razem z poznanymi tam ludźmi Nadina jedzie do Grecji, gdzie wśród skał nawiązują się nowe przyjaźnie i miłości.
Książka oczarowała mnie od początku. Autorka bardzo wiernie oddała uczucia głównej bohaterki. Utożsamiłam się w Nadiną, porzuconą na lotnisku, było mi jej autentycznie żal i miałam ochotę zamordować Grega. Jego obowiązkiem było odstawić żonę bezpiecznie do domu, później mógł sobie jeździć na wycieczki. Szajba odbiła na widok młodego, chętnego ciała.
Można powiedzieć, że spisał na straty całe ich wspólne życie. W dodatku, kiedy zaczął zabierać córki za granicę, zafundował ich matce kolejny lęk: a co, jeśli ich nie odda?
"Dziewczyna z wulkanu" to piękna, autentyczna, życiowa opowieść o pokonywaniu swoich lęków. Nadina, postawiona pod ścianą, miała siłę, żeby się na nią wspiąć, a nawet asekurować innych.
Wszyscy bohaterowie są odmalowani jak żywi. Bardzo spodobała mi się postać Grety, czerwonowłosej czarownicy, która potrafiła czytać ludzi jak otwarte księgi. Taki dar rzadko się zdarza. Być może wyewoluował w niej z poczucia straty, bo dla miłości poświęciła wszystko.
Grupa wspinaczy przedstawiona jest jako zgrana rodzina bez więzów krwi. W tak niebezpiecznym sporcie trzeba zaufać partnerowi, skupić się na skale. Na Kalimnos mieli okazję zacieśnić więzy, dużo dały im wieczorne spotkania przy metaxie i wspólne rozmowy. Nadina jest nieufna, woli gadać do drzew, co w pełni rozumiem. Problem w tym, że one nie odpowiadają.
Być może najtrudniejsze zadanie dopiero przed nią: musi otworzyć się na relacje z ludźmi i pomyśleć o sobie, bo do tej pory na pierwszym miejscu stawiała dzieci.
Książkę czyta się bardzo dobrze, płynnie. Autorka ma przyjemny, lekki styl. To odczucie jakbyśmy słuchali opowieści przyjaciółki.
To nie jest zwykła książkowa przypowiastka, jak w przypadku wielu uproszczonych obyczajówek. Tu bohaterowie zdają się prawdziwi, nieidealni. Każdy ma swoją historię, której wyznanie nieraz powoduje ból. Ich biografie poznajemy stopniowo.
Już czekam na kolejne tytuły autorstwa Sandry Stawińskiej.
Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.