Fikcja w nauce to zupełne zaprzeczenie idei, że w życiu chodzi o coś więcej. O coś więcej niż o człowieka. Tak uważam. Ponieważ w poznaniu jesteśmy skazani na ludzi z bagażem pełnym ułomności, to wypada im robić okresowo chociaż rachunek sumienia z deklaracją poprawy. Dotyczy to wszystkiego co ludzkie. Nie jest więc niczym paradoksalnym, że uprawianie nauki wymaga ciągłej kontroli, weryfikacji, budowania mechanizmów minimalizacji wynaturzeń i sprzeniewierzeń . Młody angielski psycholog Stuart Ritchie napisał potrzebną książkę, szczególnie w Polsce. „Science fiction. Oszustwa, uprzedzenia, zaniedbania i szum informacyjny w nauce” odsłania sporo niepokojących faktów o sposobach nieuczciwego bytowania w nauce. Autor stawia kilka hipotez, przede wszystkim o intensyfikacji negatywnych zjawisk w sposobie uprawiania nauki. Skupia się na procesie publikacji jako głównym zajęciu pracowników uczelni. Twierdzi, że przywołane i omówione zjawiska – granty, uwikłanie finansowe w biznes, nieprzejrzyste metody oceny pracowników uczelni i ich niezdrowe ambicje, presja społeczna i kult sukcesu – tworzą w ostatnich dekadach z nauki światowej chory organizm.
Książka jest projektem z ambicjami dość formalnymi. Stanowi ważny głos. Powinna być czytana na uczelniach (choć mam przeczucie, że niemal wszyscy rezydujący w ich murach to wiedzą, a co najmniej podskórnie czują). Moja opinia musi być również dość formalna i rozliczająca autora z kilku obowiązkowych elementów. Zabrakło mi części komentarzy autora odnośnie wybranych przykładów konkretnych patologii. Sama deklaracja afiliacji to mało. Widać, że Ritchie zdecydowanie preferuje medycynę i psychologię. Dałoby się to profilowanie uzasadnić czymś więcej, niż tylko wykształceniem autora, czego jednak nie ma. Brak ten, to dla mnie ważna uchybienie treści. Konsekwencje tego rozwinę niżej. Na szczęście nad całością dominują plusy. Publikacja jest bardzo dobrze udokumentowana. Niemal na każdej stronie są przypisy z długimi listami źródeł. To w jakimś sensie zrozumiałe, skoro sednem spersonalizowanego oskarżenia, momentami porażającego, są nazwiska. Naciągacze na statystyczną ‘istotność wartości p’, nadużywanego w naukach medycznych parametru, w przywołanych przykładach brutalnie przekłamywaną. Są oszuści preparujący wyniki i ‘stroiciele’ hipotez pod kątem tego, co udało się ustalić (świetna wizualizacja autora – ‘to jakby tarczę celowniczą namalować dopiero po oddaniu strzału’). Pojawiają się medialnie reprezentowani ‘aktywatorzy spinu’, czyli nieuczciwego promowania własnych osiągnięć.
Największą wartością książki są opisy ‘układu naczyń połączonych’, niemal systemowego procesu służącego leniwym, zbyt ambitnym, może niecierpliwym, zapewne szukającym sławy i pieniędzy. Cały system – od struktury wydziału, rządowych mechanizmów budowania oczekiwań wobec nauki i zagmatwanego modelu finansowania na różnych szczeblach, poprzez zasady publikacji (od wykupu bibliotecznych licencji, przez agresywne czasopisma wymagające tylko opłaty, po politykę kilku wielkich wydawnictwo), po detalicznie rozpisane techniki ukrywania ‘braku wyników’ – wspiera psucie nauki i jej etosu. W tej całej maszynerii Ritchie się na szczęście nie pogubił. Dzięki wielopoziomowemu strojeniu zjawiska: motywacji osobistych (od niewiedzy, po czysty cynizm), uczelnianych priorytetów (od wyciszania uchybień po uzależnienie od donatorów) czy procederów naukowej nierzetelności (od unikania nieciekawych publikacji po kradzież treści intelektualnej czy jawne oszustwo), odmalowany pejzaż daje czytelnikowi dużo argumentów do solidnego przepracowania zjawiska. Obraz końcowy jest bardzo zły, bo najbardziej jaskrawe przypadki dezawuują całe środowisko. Dzięki jednak niuansowaniu wagi przewin różnych elementów naukowego środowiska, odbiorca nie powinien obawiać się stronniczości. Powołując się na bardzo dobre przekrojowe metaanaliz, szczególnie wyniki prób reprodukcji ustaleń wielu doświadczeń o ugruntowanym statusie (‘dostaje się’ Zimbardo i nawet Khanemanowi), pokazuje Ritchie trudności z dekonstrukcją mechanizmów i duży problem z poszukiwaniem dobrych rozwiązań. Wspomniana ‘burza reprodukcji’, czyli szeroko zakrojony projekt ponawiania w XXI wieku doświadczeń, które nauki społeczne i medyczne uznawały za swoje fundamenty, jest w dużym stopniu odpowiedzialna za zaistnienie książki. Umiejętnie opierając się na statystykach, psycholog naprowadza czytelnika na wskaźniki, których ten może użyć do budowy własnych wniosków. Sam również w podsumowaniach prezentuje metody naprawy, które wydają się czasem oczywiste (choć z różnych powodów się je wypiera), a czasem trudne czy pozornie nielogiczne. Kontrowersyjny postulat o maksymalizacji dostępności danych eksperymentalnych każdemu, promowany model pre-publikacji czy wymóg podawania w periodykach medycznych roboczej wersji planowanych wniosków – to kluczowe elementy filozofii czterech filarów dobrej nauki Mertona (*), które Ritchie promuje i konfrontuje z rzeczywistością.
Bardzo ważny w książce, choć być może poza środowiskiem naukowym niedoceniany, jest problem publikacji wyników, które nie potwierdziły postawionej hipotezy. Ritchie szeroko tłumaczy czemu czymś fundamentalnie użytecznym jest opublikowanie wyników, które sugerują nieistnienie czegoś. Dobrze przeprowadzone badania (i do tego żmudne, drogie, czasochłonne) stanowią na przyszłość ogromne ułatwienie środowiskowe w poszukiwaniu, na podstawie zerowych lub ujemnych wyników, ukrytych dotychczas przed badaczami faktów. Ponieważ jednak sukces, chwała, szacunek naukowy kojarzy się z wynikami rozumianymi jako istnienie czegoś, to każde inne wyniki są niemile widziane. Takie zawężenie rozumienie pojęcia ‘sukces’ wyrządza duże szkody naukom eksperymentalnym.
Książka nie wyczerpuje specyfiki badawczej; jest solidnie skupiona na statystycznej stronie publikacji wyników. Przypomina, że korelacja to jeszcze nie przyczyna-skutek. Przywołuje całe podstawowe instrumentarium niezbędne w dyskusji wyników ilościowych – ślepa próba, randomizacja, itd. – po to, by za chwilę pochylić się nad konkretnymi przykładami ignorującymi ten elementarz. Trzeba mieć naprawdę sporo wyobraźni, by podążać za konkretnymi technikami obchodzenia reguł pracy z danymi. W nauce funkcjonuje sporo inteligentnych ludzi, którzy jednak nie robią z niej dobrego użytku. Wielki skandal ze szczepieniami dzieci i powszechnym odrzuceniem tego dobrodziejstwa nauki w wyniku powoływania się na haniebną publikację Wakefielda (str. 106-109) to tylko jaskrawy przykład z wielu. Szkody, które wyradza akurat ten skandal są przeogromne i wciąż rezonują głupotą powielaną w Internecie. W ogólności proces demaskowania jest trudny na wielu poziomach. Z reguły samo środowisko musi wydać opinię o nieetycznym procederze. Gdyby tylko chodziło o liczby. Ale mamy tu zaniedbania, intencjonalne odwracanie uwagi, powoływanie się na stronnicze autorytety (str. 172):
„(…) należy także obserwować obserwatorów i demaskować demaskatorów. A nawet wtedy warto jeszcze sprawdzić, czy ci, którzy obalili demaskatorów, prawidłowo przedstawili fakty.”
Wartością książki jest już to, że w ogóle się pojawiła. Choć to zrównoważona i poparta przykładami treść stanowi o sile przekazu, zabrakło mi w tym ogólnym przepracowaniu bolączek akademickich systematyczności. Z jednej strony są konkretne przykłady, z drugiej wyniki metaanaliz i ilościowe wskaźniki pokazujące kondycję nauki oraz wnioski, propozycje naprawy. Cały proces w tym podejściu formuje zadowalająco przekaz. Nie ma jednak obserwacji, które wydają mi się oczywiste w tym sensie, że różnicują świat nauki. Społeczność naukowców nie jest jednolita na wielu polach. Inaczej wyglądają pieniądze dostępne matematykom, chemikom czy nanotechnologom, biologom człowieka czy psychologom. A to one stanowią z reguły ‘ukryty krwiobieg’ niezbyt chwalebnych postaw. Za truizmem, że każda nauka bada świat inaczej skapując się na innych jego elementach, skrywa się pewna klasa stopniowalnych konsekwencji. Ritchie miał szansę temat pogłębić, ale z analizy badania PREDIMED o dowiedzionym jakoby zbawiennym wpływie diety śródziemnomorskiej i porównania potknięć formalnych jego autorów z zachowaniem fizyków w projekcie OPERA (o sensacyjnym pomiarze pozornie nadświetlnej prędkości neutrin) wynikać powinno więcej, niż pochwała samokrytycyzmu tych ostatnich (str. 246-252). Struktura nauki tworzy z konkretnych specjalizacji redukcyjny ciąg. Z faktu, że dieta z owocami morza, oliwkami czy orzechami w jakimś sensie stanowi przewagę nad ciężkostrawną dietą północną, nie burzy fundamentów nauki o żywieniu. Za to ewentualne podważenie podstaw przyczynowości i zasad ściśle przestrzeganych wywraca całą naukę o rzeczywistości. Cały paradoks kontrastu dopełniają jednak inne elementy. Bo to jednak potencjalne konsekwencje wniosków z PREDIMED dla rynku żywności są wprost wymiernej natury – finansowe dla gospodarek czy bytowe odnośnie nawyków milionów ludzi. Więc zupełnie inaczej oba zespoły musiały reagować na wyniki, które w jakimś sensie można było nazwać ‘rewolucyjnymi’ w obu przypadkach. Ritchie zupełnie przemilczał te fakty.
Inny oczywisty element do poprawki, to zawężenie patologicznych treści publikacji do dotyczących pomiarów wspieranych statystyką. Tylko nauki empiryczne (od fizyki doświadczalnej po socjologię) mogą się wikłać w nadużycia w opracowywaniu wyników. Zabrakło mi kilku zdań komentarza do tej oczywistości. Dość pokrętnie skonfrontował psycholog bolączki nieuczciwych naukowców ostatnich dekad z mitem Darwina (str. 258). Sedno problemu nie tkwi w kultywowanym etosie wielkiego przyrodnika, tylko w zupełnie niewyobrażalnym przyroście wiedzy zdobytej w ostatnich dwóch stuleciach. Ponadto Ritchie zupełnie zapomniał wspomnieć, że różne dziedziny mają zupełnie nieporównywalną liczbę ekspertów, liczbę branżowych wydawnictw. Średni czas zbierania wyników też jest bardzo różny. W związku z tym widać pewne niedomówienia i nie do końca przemyślane wnioski podczas analizy chociażby problemu cytowań i wskaźnika Hirscha (str. 274-278). Wszystko to są okoliczności wymagające przedyskutowania pod kątem nieuczciwości, różnicującej specyfiki odbioru medialnego. Niewspółmierność rezonansu społecznego to też ważna praktyczna składowa zjawiska (skoro szumowi medialnemu autor poświęca słusznie cały rozdział). Krótko, sprowadzając do hasłowego absurdu, podam przykład – czym innym jest sensacja wykazania poprawności hipotezy Poiancarégo w 2002 przez ekscentrycznego matematyka, a czym innym badanie o korelacji czasu spędzonego przed telewizorem przez dzieci z osiąganymi wynikami w szkole. Pierwsze jest nieciekawe (choć w zasadzie niepodważalne) i hermetyczne, drugie – może wzbudzić wieloletnią wojnę światopoglądową i emocjonalne konfrontacje werbalne w mediach społecznościowych. Co z tego, że problem matematyczny czekał na rozwiązanie przez 100 lat, skoro to ‘tylko’ rzutuje na możliwe modele globalnej kosmologii i przyspiesza bicie serca garstce topologów? Nieco zabrakło mi więc pochylenia się nad psycho-socjologią ‘pop-kultury’ globalnej ciekawości i rezonansem dwukierunkowym z wybranymi (bo nie wszystkimi) dziedzinami nauki.
„Science fiction” jest kopalnią wiedzy oferującą osobom, które nie funkcjonują w nauce, opowieść o mechanizmach powodujących niedomaganie tej ludzkiej aktywności. Publikacja ma charakter zaangażowanego traktatu, jest dobrym dydaktycznym wprowadzeniem we współczesną problematykę metod naukowych, socjologicznych uwarunkowań, biurokratycznych mechanizmów na których oparty jest postęp i wypracowany model oceny jakości badań i badaczy. Jeżeli ktoś żył w naiwnym przekonaniu, że naukowcy to wyłącznie ‘światełka w mroku ignorancji’, zapewne zmieni zdanie po lekturze. Sama nauka, jako konsekwencja wiary w sens poszukiwania odpowiedzi, gdzieś tu umyka. To nie wina Ritchiego, ale nieuczciwych badaczy, którzy deformują piękną ideę. Bardzo dobrze oceniam umieszczony na końcu dodatek z opisem 10-ciu zasad, którymi każdy powinien się kierować by ocenić jakość publikacji. W epoce fake news, szumu i chaosu, takie praktyczne porady mogą pomóc. Różnią się trudnością w implementacji, szczególnie gdy podejmuje się ich laik. Niezaprzeczalny walor tych kilku stron tkwi również w uzmysłowieniu członkom społeczeństwa, jak ważna jest kontrola wartości ustaleń na polu trudnych ze swej natury intelektualnych wyzwań. Nauka jest wysublimowana, wymaga lat treningu. Zbyt dużo jednak zależy od naukowców, by tylko oni dokonywali kontroli własnej uczciwości. Jak się okazuje, etyka ma dużo do powiedzenia nie o strukturze biochemicznej białek, ale o tych, którzy je badają.
BARDZO DOBRE minus – 8/10
=======
* Socjolog Robert Merton w 1942 podał 4 zasady: uniwersalizm (nauka jest dla wszystkich i odrzuca wszelkie uprzedzenia), bezinteresowność, komunalizm (naukowcy maksymalizują wymianę myśli), sceptycyzm.