Nie wiem nic, mam tylko zdanie.
Autor zaczyna tym zdaniem, ale tak naprawdę książka rozpoczyna się od wiersza Miłosza "Twój głos", w którym czytamy m.in.: Bezdomna twoja litość, nieme twoje słowo,/ i boisz się wyroku za to, że nic nie mogłeś. Poeta pisał zapewne o wojnie, ale praca w pogotowiu to też wojna, tylko na innym froncie i wojenny wiersz pasuje tu jak ulał. A autor został lekarzem, bo nie chciał być bezradny. Gdy rozpocząłem lekturę tej książeczki, byłem zachwycony. Głównie językiem: inteligentnym, nerwowym, jakby gniewnym, pełnym emocji, których przecież podczas ratowania ludzi nie brakuje. Przekonywało też zaangażowanie narratora w to, co robi: lekarz pogotowia, pełen namysłu nad życiem i śmiercią, ale też emocji i niezgody na ślepy los. Wiadomo - lekarze to bogowie, tylko często im nie wychodzi. Ale czujesz, że jemu naprawdę nie jest to, co robi, obojętne. Choć musi stwardnieć, czasem nawet zagrać obojętność, by zachować własne zdrowie psychiczne, zdusić te emocje, by być skutecznym. Przy tym trybie pracy i tym napięciu w wyścigu o cudze życie i w odpowiedzialności za nie, kiedy 3/4 przypadków to śmierć lub starość oraz bardzo nieestetyczne bezdomność i pijaństwo (autor miał rejon na warszawskim Grochowie) nietrudno wpaść w depresję, alkoholizm, narkomanię czy hazard.
Najmniej godne ze wszystkich śmierci to zgony alkoholików. Czy kloszardzi, czy taksówkarze, czy posłanki, czy dziedziczki fortun - przed śmiercią obrzygują siebie i otoczenie. (s.38)
Tym bardziej, że resuscytacja naprawdę udaje się w 12%, a nie jak w serialach w 60% przypadków. Każda więc ucieczka od tego jest dobra. I tylko emocje tej walki - walki o cudze życie - i ten pośpiech, powodują, że przez palce patrzę na język, którym Sieczko opowiada, bo mimo odniesień do literatury (autor czyta i to widać!) jest on chwilami bardzo potoczny (Radek modli się o kebab nie o kebaba! No, na miły Bóg!).
Klejące się oczy, ziewające gęby. Nasze życia. (s.19)
Nie jest to reportaż sensu stricto, choć ukazuje się w szczygłowej serii, więc zapewne jako "reportaż literacki". Niewątpliwie można się tu wiele dowiedzieć o tym, jak wygląda praca w "pogo", ale tak jakoś od środka, z punktu widzenia emocji naocznego świadka, bohatera z pierwszej ręki - bez żadnego dystansu. Rozumiem wybór, bo Szczygieł też najwyżej ceni emocje. Tak jak politycy - nimi najłatwiej manipulować. Autor zapewnia, że to wszystko się zdarzyło, tylko pozmieniał trochę realia. Czyli jak w powieści. Jak u Hrabala, który często nawet nie zmieniał nazwisk. Sieczko nawet sobie trochę żartuje z reportażu - tego gazetowego i telewizyjnego, wg których każdy dzień ratowników medycznych jest "jak atak aliantów na Normandię", więc jakoby na co dzień bezustannie we trzech ratują świat od zagłady. A naprawdę najczęściej ratują od zatrzymania moczu. Więc myślę, że jest tu więcej prawdy życia, niż podrasowanej przez dziennikarzy "prawdy ekranu" czy też "prawdy kolumny". Ale między sobą ratownicy licytują się właśnie tymi rzadkimi, ciężkimi przypadkami: "co widziałeś?" A niektórzy mają się czym pochwalić...
To nieprawda, że ludzie chcą żyć za wszelką cenę (s. 64)
Czytamy więc o przypadkach ratowania dzieci, członków małżeństw kochających się do grobowej deski (widać, jak autor im zazdrości) i tych, którzy piekło sobie zrobili już na ziemi, o pijanych sędziach i innych przedstawicielach "establishmentu", którzy po pijaku wygrażają sanitariuszom, o kloszardach, którym nikt nie pomoże w nagłym przypadku - pogotowie zwykle przyjeżdża za późno. Oni robią swoje, nie patrząc na brud i smród, czasem znosząc ból czyjejś śmierci lub niedolę dzieci w rodzinach alkoholików, czasem narażając się na niebezpieczeństwo. Choć i humor sytuacyjny się zdarza.
Dwa słowa są w tej pracy zakazane: powołanie i bohaterstwo. {s.23)
Jest w książce widoczna frustracja, że po to, by stwierdzić zgon lub stan upojenia alkoholowego, nie trzeba studiować aż 6 lat...Bo "
praca w pogotowiu jak chyba żadna inna uczy, że w Polsce się pije". (s.51) Zwłaszcza, że dzieci alkoholików ufają swym zamroczonym rodzicom, nawet gdy ci je krzywdzą (bicie, molestowanie). Rozumiem tę frustrację, podobnie jak to, że tryb pracy w "pogo" mało kto wytrzymuje.
Jak rzadko kiedy pojawiały mi się w tym tekście stale trafne zdania, które mogłyby być tytułami recenzji:
Śmierć jak spokojne falowanie (s.12),
każdy pacjent marzy o lekarzu, który będzie specjalizował się tylko w nim (s.60),
Jak panowie sobie z tym wszystkim radzicie? (s.100)... Jak sobie radzą? Autor podaje trochę statystyki z różnych stron świata: 20% procent jego kolegów po fachu cierpi na objawy ciężkiego stresu pourazowego, 36% na różne formy depresji, 48% - na choroby układu sercowo-naczyniowego, 42% dotyczą ryzykowne zachowania seksualne - to 3 x więcej niż przeciętna. No i odreagowują po pracy: alkohol, dziewczynki, kluby i "nicnierobienie" podczas urlopu. Wydaje się, że choć w pogotowiu mało kto wytrzymuje więcej niż kilka lat, praca ta zbliża do siebie jak na wojnie. "Dobrze mieć kumpli" - kończy Sieczko. Jednak to chyba dość banalna konstatacja. I trzeba przyznać, że w 3/4 tej narracji spada napięcie. Narrator jakby gubi sens takiego życia, przygasa i razem z nim odczuwa to samo wobec tego tekstu czytelnik - obaj chcą już tylko z tego pogotowia uciec. Książka więc zaczyna się świetnie, a kończy jakoś tak nijak. Nie ma żadnego budującego przesłania. Mam wrażenie, że autor nie jest całkiem bezradny, gdy ktoś obok niego na ulicy zasłabnie, co było jego życiowym celem. Jednak podejrzewam, że może nie umieć podjąć skutecznej interwencji wobec własnego życia. Medice cura te ipsum?
Notatki>>
asystolia,
bolus płynowy,
wstrząs hipowolemiczny.