Jesienna szaruga. Pogoda nie daje zapomnieć, jaka jest teraz pora roku. Deszcz niesie stukot obcasów i zniekształca ich dźwięk sprawiając, że wraz z odgłosami przejeżdżających samochodów brzmią one jak sekcja rytmiczna jakiegoś awangardowego muzyka. Na chwilę przystajesz, by spojrzeć w górę, w pokryte szarymi chmurami niebo, przecinające kroplami pierwszy plan. Rozkoszne zaciągnięcie się perfumami spalin i idziesz dalej, niesiony muzyką listopadowej aury. Stukoty i piski miasta zaczynają układać się w dziwną melodię… Przystajesz, by wsłuchać się w nią. Z kawiarni obok, gdzie na niewielkiej scenie tłoczy się grupka panów w ciemnych garniturach, zaczynają dobiegać pierwsze dźwięki „So What”…
Co prawda powyższa historia to tylko wykreowany z popołudniowej impresji obrazek, nie trudno jednak go sobie wyobrazić. Czy kiedykolwiek zastanawialiście się, czy można opisać codzienną egzystencję za pomocą dźwięków? Według Leopolda Tyrmanda, autora „U brzegów jazzu”, muzyka jazzowa jest uniwersalnym językiem służącym do wyrażania swoich uczuć. Przywołuje tu cytat anonima: „…Czyż trąbka nowoorleańskiego Murzyna nie byłaby przed Sądem Ostatecznym najlepszym rzecznikiem ludzkiej niedoli?”
Tyrmand był znanym propagatorem jazzu w PRL – muzyki zza oceanu, przenoszonej na winylowych płytach. Dzięki niej walczył z szarością codziennego życia w państwie socjalistycznym. Zadziorne dźwięki, wręcz fascynujące swoim erotyzmem inspirowały autora „Złego” do publikowania tekstów o jazzie w „Przekroju” czy „Ruchu Muzycznym”. Naturalną koleją rzeczy stało się napisanie większego dzieła poświęconego ukochanej muzyce. „U brzegów jazzu” nie stanowi jednak encyklopedii ani monografii jazzu – może oprócz wstępu Stefana Kisielewskiego, który dziennikarskim obowiązkiem przypomina Czytelnikowi różne odmiany tej muzyki i jej miejsce w obecnej kulturze. Książka jest raczej próbą odpowiedzi na pytanie, skąd pochodzi jazz, jaka jest jego geneza i – a może przede wszystkim – dlaczego jest tak fascynujący.
Autor upatruje źródeł jazzu w uwarunkowaniach społecznych afro-amerykanów, którzy na niewolniczych brygach dotarli do brzegów nowego lądu. Zapuszczając korzenie w nowym miejscu i wrastając w wielokulturową tkankę Stanów Zjednoczonych, zaczęli podświadomie tworzyć twór eklektyczny, stanowiący zlepek twórczości artystycznej i religijnej imigrantów z różnych środowisk, będący jednak sam w sobie niezwykle oryginalnym. Od plantacji bawełny, przez barki na Missisipi, po slumsy Nowego Orleanu i nowojorskie kluby jazz przeszedł długą drogę. Nie idziemy jednak wzdłuż tej ścieżki, prowadzeni przez Tyrmanda za rączkę – stajemy raczej na jej skraju i pochylamy się nad starym murzyńskim włóczęgą, który przemierza Dixieland śpiewając stare bluesy o ciężkiej pracy dla białego pana. Kolejnym razem, przysłuchując się frywolnej, dźwiękowej biografii nowoorleańskiej kurtyzany, wsłuchujemy się w znamiona synkopowanego rytmu i płomiennej improwizacji trębacza, wydmuchującego czystą namiętność z rozklekotanego instrumentu.
Tyrmand w swoim eseju zauważa, że jazz to coś więcej niż muzyka – to zjawisko kulturowe. To sztuka, które swoje ogniska miała w lepiankach czarnych niewolników wykrzykujących w ekstazie modlitwy, w brudnych podwórkach małych miasteczek Południa, a która została przyjęta – nie bez oporu – na salony i zaanektowana przez białe społeczeństwo Stanów Zjednoczonych. Muzyka jazzowa trafiła na podatny grunt, potrzebowała jednak czasu by zakwitnąć i z całą siłą rozprzestrzenić się wśród melomanów całego świata, by bez walki zdobyć ich serca swoją szczerością i autentycznością.
„U brzegów jazzu”, jak delta rzeki, rozgałęzia tematy i zachęca do samodzielnych poszukiwań, lecz stawia jeden solidny warunek – powrót do kultywowania folkloru. To właśnie z niego zrodził się jazz i z niego ma szansę zrodzić się muzyka prawdziwa, płynąca z wnętrza człowieka, i zarazem jemu najbliższa.
[Wydawnictwo MG, Warszawa 2008, 230 stron]