Młody i obiecujący policjant, komisarz Gromosław Sidorowicz zostaje czasowo przeniesiony z Warszawy na mały komisariat na Mazurach. Zostaje przeniesiony karnie, dodajmy, po dosyć niefortunnym incydencie, w trakcie którego potraktował córkę prominentnego polityka tak, jak, no cóż, potraktowałby każdą inną agresywną i łamiącą prawo obywatelkę. Tym samym świetnie rozwijająca się kariera młodego policjanta zostaje zastopowana, bo czegóż można spodziewać się po pracy na jakimś zapyziałym komisariacie na Mazurach - a to krowa komuś w szkodę wejdzie, a to dwóch kumpli od kieliszka weźmie się za łby, a to trzeba będzie objeżdżać porozsiewane po lasach malutkie wioseczki...
Tymczasem już pierwszy dzień pobytu w nowym miejscu jest początkiem śledztwa w sprawie zabójstwa.
Na bagnach znalezione zostaje ciało lokalnego rolnika z wbitą w szyję starożytną zapinką. Sidorowicz musi wyjaśnić zagadkowe morderstwo człowieka, który nie cieszył się, oględnie rzecz ujmując, powszechną sympatią i jak najszybciej ustalić, czy mieli z tym coś wspólnego amerykańscy żołnierze kręcący się w pobliżu miejsca morderstwa, czy też może powinien szukać zabójcy wśród licznych wrogów zabitego rolnika? A może wśród osób uczestniczących w tajemniczych obrzędach przesilenia, świętowanych na bagnach w przeddzień zabójstwa?
Komisarz zaczyna niezwykłe śledztwo, które dosyć szybko schodzi na drugi plan, a na pierwszy wychodzą legendy i pierwotne wierzenia dawno wymarłych Prusów. Od tego momentu przeszłość stale będzie się splatać z teraźniejszością, nie tylko w wymiarze historycznym, ale także i duchowym, duchowość jest bowiem w tej powieści drugim, prawie równoległym do zabójstwa - a w pewnym momencie dominującym - wątkiem.
No więc czytałam, czytałam i mi się podobało, potem mi się mniej podobało, aby wreszcie nie podobać mi się wcale.
Podobała mi się (jakkolwiek bardzo źle to brzmi) zbrodnia, interesująco pomyślana, z oryginalną zagadką w tle, zapowiadająca ciekawe śledztwo, bo jednak znalezienie świadków zabójstwa popełnionego nocą w głębi pradawnego boru na trzęsawisku jest ciut trudniejsze, niż znalezienie świadków zabójstwa w dużym mieście.
Podobało mi się, że Gromosław Sidorowicz nie traktował swoich prowincjonalnych kolegów po fachu jak kompletnych durniów, którzy w życiu nie widzieli trupa i potrafią jedynie wystukiwać raporty na zdezelowanej maszynie do pisania, ani chybi jednym palcem i z przygryzionym koniuszkiem języka. Podobało mi się, że mazurscy policjanci nie traktowali Groma jak nadętego buca z warszawki, przemądrzałego i głupawego, co to na pewno zgubi się w lesie na pierwszej przecince, a z miejscowymi i tak się nie dogada, bo nimi gardzi z wielkomiejską wyższością. Doprawdy, ten motyw konfliktów między miejscowymi a przyjezdnymi jest tak częsty i zgrany, że przyjęłam porzucenie go na rzecz wzajemnego szacunku i chęci współpracy jako orzeźwiający powiew oryginalności.
A potem zaczęło się robić gorzej.
Równiutko jako obszył w połowie książki autorka zaliczyła niezrozumiały zjazd językowy i nagle pojawiły się w tekście kwiatuszki w rodzaju: "Pewnego wieczoru odwiedziła matkę. To było zrządzenie losu. Zastała ją leżącą na podłodze w sypialni, usiłowała się podnieść, bełkotała, że nie może zasnąć", "Dziewczynka przewróciła oczami i poprzez konary drzew wzniosła je do nieba" czy też "Minęły dokładnie dwie doby, kiedy o poranku wyjeżdżając spod domu Mistrasa, drogę zajechał mu samochód". Zniknęły potem, a polszczyzna powróciła do poprawnej, ale ja już byłam wtedy raczej na "nie" i coraz bardziej (i łatwiej) się irytowałam.
Irytowało mnie, że wszyscy bohaterowie tej książki byli pogodni, sympatyczni, z sercem na dłoni , uczynni i przepełnieni duchowością niczym dzban winem w Kanie Galilejskiej. To znaczy wszyscy poza zamordowanym (i jeszcze jedną osobą, która jednakże pojawiła się i zniknęła niczym meteor, nie mając dla akcji większego znaczenia), który był naprawdę najzłejszym złolem, i zapewne tylko mojej czepialskiej naturze i wrednemu charakterowi przypisać należy, że nie mogę powstrzymać się od pytania, jakim cudem ta szlachetna, głęboko duchowa, moralna i wspierająca się społeczność pozwoliła, by w jej łonie wyrosła tak odrażająca narośl, nie robiąc z tym ABSOLUTNIE nic (a, upewniam, pozwoliła i nie robiła).
Irytował mnie Grom, który - porzucony bezceremonialnie po trzech latach związku - dochodzi do siebie w imponującym czasie dwóch tygodni i migusiem znajduje sobie obiekt westchnień. Irytowało mnie wmawianie czytelnikowi, że między Gromem a jego nową wybranką jest "energia seksualna, która może wstrząsnąć posadami ziemi", gdy tymczasem chemii między nimi było akurat tyle co między mną a sąsiadem mojej mamusi, eleganckim i nobliwym starszym panem, z którym wymieniamy grzeczne pozdrowienia, mijając się na schodach. Irytował mnie nawet ocalony przez naszego szlachetnego Groma szczeniak, który - licząc sobie jakieś dwa miesiące - zachowywał się jak nie dość, że dorosły, to jeszcze wytresowany pies. Oraz lokalna zielarka, lekarka, psychoterapeutka, producentka nalewek i znawczyni starych obrzędów w jednym, mądra, dobra, szlachetna i tak idealna, że człowiekowi się na mdłości zbierało z tego przesłodzenia.
A potem wszystko zaczęło mnie już nie irytować, ale doprowadzać do szału, i to pomimo poprawnego języka, ogólnie miłego (wręcz zbyt miłego, jeśli wziąć pod uwagę, od czego zaczynaliśmy) nastroju powieści i widocznej autoironii autorki, a gdy wpadam w szał robię się ciut (no, dobra, duże "ciut") nieobiektywna, więc można moje uwagi dzielić przez trzy, ale i tak je wypiszę, żeby upuścić sobie pary.
Do szału doprowadzało mnie genialne i nietypowe (oraz TAKIE UDUCHOWIONE) dziecię, mam alergię na genialne i nietypowe dzieci, mam ochotę podbijać zęby autorom książek, w których pojawiają się nietypowe dzieci, no, chyba, że są doskonale napisane. To nie było. Nie kupiłam go w ogóle, powodowało u mnie wywracanie oczami za każdym pojawieniem się, w moich oczach było wścibskie, puszczone samopas przez rodziców (nie, wersji "wychowania pełnego miłości i pozostawienia wolności dziecku, żeby się rozwijało we własnym tempie" też nie kupuję), a trauma, którą nosiło (i żeby nie było, wierzę w rodzaj traumy, mam przykład podobnej w rodzinie, i to najbliższej, bowiem dotyczyła mojego rodzonego ojca) i sposób - a zwłaszcza tempo - w jakim zostało z niej uleczone spowodowała u mnie co najwyżej niedowierzające a ironiczne parsknięcie pod nosem.
Wszyscy tam zresztą leczą traumy, Grom, jego nowa (ale za to aż po grób! i z energią seksualną!) ukochana, kumpel-policjant z małżonką, i wszystkim zajmuje to ino momencik, doprawdy, jak ktoś ma traumę, to tylko do Orzysza, można się jej pozbyć w ciągu maksymalnie dwóch miesięcy, a przy okazji pooddychać świeżym powietrzem!
Ale do warkotu z głębi gardła doprowadziła mnie ta zgrabnie na początku poprowadzona, a potem porzucona na rzecz opisywania obyczajowości dawnych Prusów, powrotu do korzeni i odnajdywaniu siebie, sprawa kryminalna. Bo to kryminał miał być, tak? Zabójstwo, śledztwo, zbrodnia i kara, tak? Tak to było reklamowane, to sugerowała okładka, tak? Duchowość i Prusowie w tym nie przeszkadzają, nie mam problemu z kryminałem, który nie jest tylko i wyłącznie kryminałem, ale, na wszelkich pruskich bogów, jednak KRYMINAŁEM!
Mam za to problem - może inni czytelnicy nie, ale ja tak - z policjantem, wykształconym, wybitnym, doskonałym w swoim fachu, do chwili zesłania na Mazury robiącym w branży prawdziwą karierę, a który prowadzi śledztwo w sposób totalnie haniebny (i któremu pozwala się prowadzić to śledztwo trzy miesiące bez ŻADNYCH nacisków z góry). Który za dobrą monetę przyjmuje zdanie: "To nie ona, ona by tego nie mogła zrobić". Który w zasadzie przymyka oko na fakt, że spora grupa ludzi (w tym inni policjanci oraz patolożka sądowa) ukrywali istotne dla śledztwa informacje, kłamali i mataczyli. Który przechodzi nad tymi kłamstwami i ukrywaniem do porządku dziennego bez jakiejś głębszej refleksji (aż dziw, że nie znalazło się na nią miejsce w powieści tak napakowanej refleksjami na wszelkie INNE tematy!), bo kumple, znajomi i ukochana powiedzieli mu, że zamordowany był złym człowiekiem. Tak, był złym człowiekiem. Tylko, że - poprawcie mnie, gdybym się myliła - policjant prowadzący śledztwo nie jest od tego, by zmarłemu wystawiać świadectwo moralności i dla tych złych starać się mniej, a morderstwo jest morderstwem bez względu na to, czy zamordowano osobę o kryształowym charakterze, czy ostatniego łajdaka. Zaś na mataczenie w śledztwie są konkretne paragrafy w kodeksie karnym, panie komisarzu Sidorowicz (oraz koledzy pana komisarza też).
Rozmydlenie wątku kryminalnego skutkuje najbardziej mdłym i niewiarygodnym rozwiązaniem zagadki ever, które nasz dzielny stróż prawa opisuje w najbardziej mdłym i niewiarygodnym raporcie, a jak doszłam do policjantów, którzy gremialnie rzucili pracę na lokalnym komisariacie, bo jednemu (nagle) moralność na nią nie pozwoliła, jedna zdecydowała się zostać na stałe w USA, gdzie odbywała staż, wyjść tam za mąż i powić potomka, a jeden zapragnął nabyć kierdel owiec i wyrabiać sery, to od walnięcia książką o ścianę powstrzymało mnie tylko to, że czytałam na czytniku i zrobiło mi się szkoda sprzętu.
Podsumowując - "Tylko nie Mazury" to powieść lekka, łatwa i... cóż, nawet momentami przyjemna (jeśli się nie jest mną i ma się wysoką tolerancję na przemądrzałe dzieci i niedoróbki w prowadzonych śledztwach), ale z pewnością nie jest ani kryminałem, ani powieścią sensacyjną. Ma w sobie elementy znanego z obyczajówek nurtu "ucieczki/wyjazdu z wielkiego miasta i odkrywania samego siebie na łonie przyrody wśród zwykłych ludzi" z hojną domieszką etnologii i antropologii (ale do "Ślebody" Kuźmińskich jest jej baaaaaaaardzo daleko), a to czyni z niej literacki misz-masz. Wszystko tam jest, upchnięte kolanem, żeby się zmieściło, i co za tym idzie - potraktowane powierzchownie. Duchowość i opowieść o dawnych Prusach (autorka ma, to widać, dużą wiedzę w temacie). Poszukiwania samego siebie. Rozliczanie się z dawnymi grzechami i wyrzutami sumienia. No i kryminalna zagadka, która miała być osią powieści, a tymczasem jak szybko się pojawiła, tak szybko zniknęła.
Jednym słowem, miał to być kryminał, a ja miałam wrażenie, że czytam książkę o wierzeniach i obrzędach dawnych mieszkańców Prus oblanych sosem obyczajowo-duchowym, w efekcie czego nie wiedziałam właściwie, co czytam, nie miałam siły (ani okazji w sumie) do skupienia się na jakimś konkretnym wątku i pozostałam z ogólnym wrażeniem trochę nijakości a trochę chaosu, no i poirytowania z powodu poczucia zmarnowanego czasu, niestety.
Jeśli ktoś szuka powieści obyczajowej z interesującymi elementami etnograficznymi, historycznymi i milutkim tłem obyczajowym - w sumie może rzecz przeczytać, i pewnie nie bez przyjemności.
Wielbicielom kryminałów odradzam.