Na pierwszej stronie tej książki znalazłam cztery wpadki: „sunęła posuwiście”, „nasz Jola”, „italski cyprys”, „ilość kochanków”. No żeż, jak tak można, za co ja płacę?! Na szczęście dalej już było lepiej. Sylwia Skuza naprawdę sprawnie posługuje się językiem polskim i potrafi prowadzić wciągającą narrację. Czyli, wypadek przy pracy. Szkoda, że przydarzył się tak niefortunnie, na samym początku, wrażliwcy mogą się wkurzyć.
Jeżeli sięgając po tę książkę mieliście nadzieję na historię kryminalną, to informuję, że kryminał kończy się po kilku rozdziałach. Mamy wprawdzie trupa, ale okazuje się, że facet był tak wredny i odrażający, że sami byśmy go chętnie udusili, więc natychmiast przestajemy się interesować, kto go zabił. I dobrze, bo i tak nie o to w tej książce chodzi. Policja też raczej niespecjalnie się przejmuje wykryciem sprawcy, bo prowadzi śledztwo wyjątkowo niemrawo. Za to życie osobiste głównego bohatera poznajemy dogłębnie. I od tej pory ta opowieść zamienia się w komedię romantyczną z wątkiem historycznym.
Cała historia jest tak słodka i łzy wyciskająca, że aż robi się słabo. Dzielny policjant zwany Gromem (nie od słynnej jednostki specjalnej tylko od imienia Gromosław) zostaje zesłany z Warszawy na mazurską prowincję i tam próbuje odnaleźć sens życia. Chociaż bezceremonialnie został porzucony przez dziewczynę (po trzech latach wspólnego pożycia), natychmiast przestaje się tym przejmować i znajduje nowy obiekt westchnień. Na swojej drodze spotyka wyłącznie miłych, uprzejmych i grzecznych ludzi, którzy zawsze wszystkim przychodzą z pomocą. Nasz Grom jest również wzorem cnót wszelakich - ratuje na przykład szczeniaki przed utopieniem i adoptuje jednego. Skutecznie walczy z własną traumą z dzieciństwa i pomaga przełamać traumę nowej narzeczonej. Do tego jego dziadek umiera na raka. Do tego pojawia się genialne dziecko z problemami, które pomaga przezwyciężyć nasz bohater, w zestawie z jego wtryniającą swój nos we wszystko mamusią (ale wciąż sympatyczną). Gdyby tych archetypów było mało, mamy również tajemniczą i, a jakżeby inaczej, sympatyczną zielarkę mieszkającą samotnie w środku lasu (ale z dzikimi zwierzętami, które uratowała od niechybnej śmierci). To najlepsza lekarka i psychoterapeutka na świecie, i jeszcze nalewki robić potrafi. No nic, tylko jechać do Orzysza, bo takiego zatrzęsienia dobrych ludzi żyjących w bezkonfliktowej społeczności, nigdzie indziej nie znajdziecie. Szkoda tylko, że ludzie ci nie są prawdziwi, tylko ulepieni z cukru.
Świat wykreowany przez autorkę jest tak idealny i piękny, że nawet kilkutygodniowego szczeniaka można zabrać ze sobą do pracy, a ten nie dość, że nie obsikuje wszystkiego w swoim zasięgu, niczego nie podgryza, nie obszczekuje kur sąsiadów, to jeszcze zachowuje się tak porządnie, jakby był tresowany przez dwa lata w policyjnej szkole. Uff…
Powinnam się wkurzyć, że to wszystko takie schematyczne i papierowo-bajkowe, ale nie potrafię wznieść się na wyżyny własnej złośliwości, kiedy widzę dobre intencje autorki. Doceniam zaangażowanie, z jakim Sylwia Skuza dzieli się z czytelnikiem swą historyczną pasją, dotyczącą zamieszkujących niegdyś mazurskie ziemie plemion pruskich. Wprawdzie kompletnie nie wierzę, że ktokolwiek w Polsce na poważnie chciałby zająć się wskrzeszaniem pruskiego języka, aby się nim posługiwać na co dzień (no chyba, że do szyfrowania tajnych wiadomości, do czego byli kiedyś wykorzystywani Indianie Navaho). Praktykowanie pogańskich rytuałów sprzed tysiąca lat może się przydać tylko na użytek turystów, w widowiskach typu światło i dźwięk w hotelu „Galindia”, ale przynajmniej ten wątek jest niesztampowy.
Dostrzegam też chęć pozytywnego opisywania świata, co mnie cieszy jako przeciwwaga, po tych wszystkich Piotrowskich, Kościelskich, Czornyjach i Mossach. U tych panów wszyscy bohaterowie są odrażający, brudni źli, tutaj mamy postaci z przeciwległego bieguna. Doceniam optymizm bijący z kart książki, ale mam świadomość, że jestem w mniejszości. Obawiam się, że samo pozytywne przesłanie, to za mało, żeby powieść porwała czytelników.
Takie historie mogą jednak odnaleźć swych odbiorców (płci żeńskiej), pod warunkiem, że autorka popracuje nad dramaturgią i powstrzyma się przed lukrowaniem każdej postaci, przyjmując do wiadomości, że świat przybiera również czarne i szare odcienie. Przede wszystkim jednak warto podjąć decyzję, czy chce się dotrzeć ze swoim przesłaniem do czytelniczek ckliwych romansów, czy do wielbicieli kryminałów.
Ocenę trochę zawyżam, ponieważ doceniam również autoironię autorki. Kiedy do bohatera przyjeżdża była dziewczyna, bo jednak uświadomiła sobie, że trochę za szybko naszego dzielnego policjanta porzuciła, przywozi ze sobą romansidła w rodzaju: „szukająca sensu życia kobieta z dużego miasta wyjeżdża na Mazury (…) i tam znajduje nowego partnera, wartościowe przyjaźnie (…) często chudnie dwadzieścia kilo (…) otwiera się jej trzecie oko, dzięki czemu rozumie zwierzęta i wszelkie gady pełzające.” I nasz bohater ma to wszystko przeczytać, ponieważ „jest męskim przykładem tego schematu powieści dla kobiet”. I takie podejście do własnej twórczości to ja lubię.