Zbiór esejów wybitnego literaturoznawcy, pisany doskonałą polszczyzną, spokojnie i z zadumą, bez zacietrzewienia. Najwięcej jest rzeczy o stosunkach polsko-żydowskich, ale znajdujemy też sporo innych. Na przykład smakowite kąski o historii PRL-u. I tak pisząc o nowomowie PRL-owskiej zauważa Głowiński, że PRL-owskie idiomy 'rzucili buty' czy 'rzucili cytryny' są teraz zupełnie niezrozumiałe. I bardzo dobrze.
Bardzo ciekawe jest osobiste wspomnienie z Października 1956, który dla ludzi jego pokolenia był wydarzeniem wielkim, a dla pokoleń późniejszych tylko epizodem w poszerzaniu wolności w komunie. Pisze też o micie Gomułki jako zbawcy narodu, i szybkim upadku mitu, gdy uświadomiono sobie, że mniemany heros jest człowiekiem o mentalności prowincjonalnego aparatczyka. Postuluje rozprawę na ten temat, przydałaby się.
Ale prawdziwą ozdobą zbioru jest esej z 2009 r., zatytułowany 'Trzy dni z „Naszym Dziennikiem”' i napisany na podstawie trzydniowej lektury od deski do deski rzeczonej gazety. Spostrzeżenia i wnioski Głowińskiego najlepiej ilustrują cytaty. I tak: „Słowo, jakim w nim się operuje, jest słowem jednowymiarowym, stanowi element odgórnej i apodyktycznej interpretacji, w której dominuje wprowadzana bez żadnych ogródek i zahamowań ocena. (…) Komentarze i ewaluacje przytłaczają informację. Ważne jest bowiem nie samo powiadomienie o tym, co się wydarzyło, ważne jest przede wszystkim narzucenie wartościowania. Nie jest pierwszym zadaniem dziennikarskich czy redaktorskich zabiegów to, by czytelnik dowiedział się, jak się rzeczy mają, w tego rodzaju prasie cele są inne, winien on się dowiedzieć, co ma o danej sprawie myśleć, jak na nią patrzeć, jak oceniać.”
I dalej: „żaden typ dyskursu, jaki ukształtował się po roku 1989 i funkcjonuje w wolnej Polsce, nie jest tak bliski wysłowieniu komunistycznemu jak ten, z którym spotyka się czytelnik „Naszego Dziennika”. Gdy rozpatruje się rzecz w tej perspektywie, fakt, że jest on werbalnie antykomunistyczny w formie skrajnej, nie ma większego znaczenia, we wszystkim niemal, co się na jego szpaltach pojawia, narzucają się analogie do sposobów, jakimi operował mową marksizm-leninizm i to w swych najbardziej ponurych okresach.”
I jeszcze: „Skoro każdy, kogo nie można określić słowem „nasz”, kto nie należy do „rodziny Radia Maryja”, jest wrogiem, to nie ma żadnego powodu, by zastanawiać się nad jego sposobem myślenia i widzenia świata, nad racjami, które nim kierują, nad jego sytuacją egzystencjalną, skłaniającą do przyjmowania takiej, a nie innej postawy. Nie ma powodu, by wnikać w cokolwiek, co jego dotyczy i co jego jest. Podział dychotomiczny nie może zostać pod żadnym pozorem naruszony.”
Wreszcie: „do jak wyposażonego moralnie, intelektualnie, życiowo czytelnika zwraca się „Nasz Dziennik”? Sądzę, że zwraca się on do „rodziny”, a więc do swoich, do odbiorców tak uformowanych, by mogli bezkrytycznie przyjmować to, co się na tych łamach głosi, jak się ocenia zjawiska społeczne i historyczne, jak przedstawia się takie czy inne realia życia codziennego. Nie czyni się tu niczego, co mogłoby przyciągnąć czytelników z zewnątrz, stosuje się takie środki i metody przekonywania, które przemówić mogą tylko i wyłącznie do przekonanych.”
To przejmujący i przerażający opis, niezwykle aktualny, niestety, coraz więcej polityków i mediów stacza się na pozycje owej gazety...