To trudna książka. Trudna za względu na temat jak i styl Autorki. Jakiś czas temu widziałam przepiękny i wzruszający film, który powstał na motywach tej powieści. Zwykle kiedy książka doczeka się ekranizacji, muszę ją najpierw przeczytać, a dopiero potem oglądać na ekranie. Tym razem złamałam zasadę i to był błąd. Czytając, byłam pewna, że zacznę recenzję od słów, że powieść mnie rozczarowała. Po obejrzeniu filmu z gwiazdorską obsadą Vanessy Redgrave, Meryl Strzep i Glen Close oczekiwałam czegoś innego. Jednak z chwilą przeczytania ostatnich rozdziałów, zmieniłam zdanie. Ta książka po prostu nie mogła wyglądać inaczej.
Fabułę stanowi zapis wspomnień Ann Lord, 65-letniej kobiety umierającej na raka. W ostatnich dniach swojego życia, ze szczególną intensywnością wspomina jedno wydarzenie – ślub przyjaciółki, kiedy to poznała największą miłość swojego życia. Mężczyzna jednak okazał się niegodny jej uczucia. Był zbyt słaby aby wywrócić dla niej swój poukładany świat do góry nogami. Ann miała później trzech mężów, dzieci, mieszkała w pięknych domach, zwiedzała świat, ale tamto wspomnienie trzech dni z Harrisem Ardenem kładło się cieniem na całe jej życie. Od pierwszych chwil wiedziała, że to właśnie ten jeden jedyny. On podszedł do tego związku bardziej rozsądnie. Od lat spotykał się z tą samą kobietą, planowali ślub, był pewien jej uczucia. A Ann była tylko wielką namiętnością, burzą emocji, ale czy na długo? Nie jestem do końca przekonana, czy w tak krótkim czasie można pokochać miłością prawdziwie głęboką. Jednak jeśli nie będzie nam dane samemu się o tym przekonać, będziemy żyć w przeświadczeniu, że właśnie ominęło nas coś ważnego.
Autorka zmierzyła się z bardzo trudnym tematem. Przedstawiła umieranie z punktu widzenia osoby odchodzącej. Książkę czytało się raz lepiej, a raz gorzej. W zależności od tego, jak czuła się Ann. Czasem jej myśli były poukładane i spójne, tworzyły logiczną całość, a czasem, gdy jej stan się pogarszał, fabuła przybierała postać rozsypanych, pozornie ze sobą nie powiązanych słów. Przypominały mi trochę iskry skrzące się w dogasającym ognisku. Momentami Autorka rezygnowała nawet z interpunkcji.
Książka nie niesie pocieszenia. Napawa lękiem. Bo przecież śmierć jest jedyną pewną rzeczą w naszym życiu. Nikt nie jest na nią gotowy. Zawsze przychodzi za wcześnie. W jej obliczu jesteśmy bezradni i samotni..
Trudno tu mówić o jakiejkolwiek akcji. Trudno też scharakteryzować postaci pojawiające się w książce. Na wszystkie wspomnienia Ann, patrzy się raczej przez pryzmat jej śmierci. Dostrzega się ich małość w obliczu tego co ostateczne. Biorąc się za lekturę tej powieści nie należy się zniechęcać jej trudnym początkiem. Gdy już przyzwyczaimy się do narracji, dostrzeżemy, że to co nas początkowo w książce drażniło, jest jej największą zaletą. Moim zdaniem Susan Minot dokonała rzeczy pozornie niemożliwej. Samym tylko słowem namalowała piękny i do głębi przejmujący obraz życia i umierania. Ale nie tylko… Z każdej karty książki bije też pewien rodzaj bezradności. Bezradności wobec naszych pragnień.
„Nie mamy wpływu na to, czego pragniemy. Możemy jedynie decydować, jak postąpimy, gdy nie zdołamy tego osiągnąć. Albo, gdy to mamy.”
Recenzja pochodzi z mojego bloga
http://sladami-ksiazki.blogspot.com/