Jest rok 1896, Nowym Jorkiem wstrząsa seria makabrycznych zabójstw na chłopcach-prostytutkach. Nowy komisarz Theodore Roosevelt walczy wewnątrz policyjnej jednostki z korupcją, nie może nikomu ufać. Z tego powodu w wielkiej konspiracji, powołuje niezależną grupę śledczą na czele z ekscentrycznym doktorem - Laszlo Kreizlerem. Pomimo wielu obiekcji, to ów psychiatra jako pierwszy zauważa podobieństwa z zabójstwem sprzed trzech lat. Dziennikarz John Shuyler Moore, zaufana pracownica komisarza Sara Howard oraz dwóch, żydowskich policjantów skrycie szukają mordercy. Z czasem robią postępy w śledztwie i coraz bardziej przybliżają się do sprawcy. Jednak „depczą im po piętach” niebezpieczni ludzie, którym zależy, by sprawa nie została rozwiązana. Ludzie, którzy nie cofną się przed niczym, by osiągnąć swój cel.
Ekranizacja na podstawie powieści Caleba Carr podbija telewizyjną publikę. Nie oglądałam, jednak z ciekawości postanowiłam sięgnąć po pierwowzór. A, że fabuła wydawała się również zachęcająca, jak i inne opinie czytelników, zabrałam się za lekturę w pierwszej kolejności.
Przyznam, że czuję się oszukana. Owszem powieść jest szczegółowo napisana, jednak czytając inne recenzje byłam na to przygotowana. Carr przeszedł sam siebie. Jak można tak długo wałkować jedno i to samo? Bo kolejne wywody autora nie były niczym innym, jak czczą paplaniną, którą można było znacznie skrócić. Bohaterowie jacyś, tacy bezbarwni. Po czasie zlewali mi się w jedno. Z rosnącą irytacją przewracałam strony wstecz, by przypomnieć sobie z kim miałam, tym razem styczność. Jedynie doktorek był świetnie przedstawiony, ale jedna postać na tak wielu bohaterów to zdecydowanie za mało!
Niekonwencjonalne metody śledcze były interesujące, do tego niezwykłe konkluzje ze skrawków informacji, by przybliżyć portret zabójcy. Jednak autor wszystko to zniweczył na rzecz szczególików, które wielokrotnie doprowadziły mnie do szewskiej pasji.
Streszczając swoje wywody, napiszę wprost – Carr nie wykorzystał w pełni swojego potencjału. Pomysł obiecujący, wprowadzenie znośne, rozwinięcie świetne, jednak zakończenie marne. Rozczarowałam się na całej linii, oczekiwałam czegoś znacznie lepszego.
„Wiesz, chodziłem do menażerii w mieście. Jak byłem bardzo mały. I kiedyś do mnie dotarło, że cokolwiek by te zwierzęta robiły, ludzie się na nie gapią. Gapią się na nie tymi tępymi, bezmyślnymi minami, wytrzeszczają oczy i rozdziawiają gęby – szczególnie dzieci, bo takie to jeszcze nic nie rozumieją. A te cholerne zwierzaki patrzyły na ludzi i było widać, że są wściekłe, jak mi Bóg miły, rozjuszone to dobre słowo. Chciały tylko jednego – rozerwać tych ludzi na strzępy, żeby wreszcie przestali się gapić. Chodziły tam i z powrotem, tam i z powrotem, myśląc sobie, że gdyby chociaż na minutę mogły wyjść z klatek, pokazałaby im, co się dzieje, jak ktoś nie zna miary. Ja nie siedziałem w klatce, ale tak samo, odkąd pamiętam, widziałem dookoła te cholerne bezmyślne oczy. Wpatrzone, wlepione we mnie, cały czas, wszędzie. Powiedz mi doktorku, sam mi powiedz, czy to nie wystarczy, żeby człowiek oszalał... Więc jak już byłem starszy i widziałem, że któryś z tych bezmyślnych małych drani stoi z lizakiem w łapie i wybałusza na mnie gały, no cóż, doktorku, nie siedziałem wtedy w klatce, więc nic nie mogło mnie powstrzymać od robienia tego, co trzeba było zrobić.”