Książka Bujak jest brutalna i krwawa. Szaleniec morduje kobiety, których na pierwszy rzut oka nic nie łączy. Dodatkowo robi to w sposób niezwykle dziwaczny, układając ciała w różnych pozach, przyozdabiając je tysiącem gum do żucia czy topiąc w wannie kawy. Trup ściele się gęsto, aż strach lodówkę otworzyć (dosłownie). Co z tym wszystkim ma wspólnego pewien łagodny właściciel uroczej kwiaciarni?
Teoretycznie znajdziemy tu wszystko, co potrzebne – mamy tajemniczą tragedię rodzinną sprzed lat, mamy seryjnego zabójcę, mamy wyjątkowo pomysłowe zbrodnie. Na dokładkę pojawia się wątek koszmarów sennych, które nawiedzają głównego bohatera i stopniowo coraz bardziej przenikają do rzeczywistości. Mimo to lektura nudziła mnie. Bo grzechem głównym książki jest schematyczność i monotonność. Gdy pojawia się jakaś nowa postać, możemy być pewni, że albo zostanie zabita, albo znajdzie trupa. A ta scena odbywa się zawsze w ten sam sposób: ktoś szuka czegoś/kogoś, dostrzega niedomknięte drzwi, wchodzi do środka sprawdzić, co się stało, odkrywa makabryczne zwłoki. I tak z dziesięć razy. Odbiera to wszelką niespodziankę – w zasadzie nie wiem, po co mam czytać te rozdziały, skoro doskonale wiem, co się w nich wydarzy. Zwłaszcza że ostatecznie nie dowiemy się, w jaki sposób przestępca planował swoje zbrodnie. Choć dopiero co wyszedł z więzienia, miał czas, żeby odnaleźć swoje ofiary, przygotować plan w najdrobniejszych szczegółach i zrealizować go czasem w ciągu kilku godzin. Skąd brał informacje? Kiedy przemieszczał się między miastami? Jak dostawał się niezauważony w różne miejsca? Skąd brał olbrzymie ilości różnych produktów spożywczych i dlaczego nikt nie zauważył obcego człowieka wnoszącego wielkie paczki? Tych wszystkich szczegółów brakuje. Nie wiem, w jakim tempie ten człowiek musiałby pracować i jak wielką siłę musiałby mieć, by się wyrobić z kolejnymi morderstwami.
Tak naprawdę ciekawie robi się dopiero w połowie książki, gdy policja wpada na nowy trop – nagle elementy układanki wskakują na swoje miejsca, a niezwiązane ze sobą początkowo zbrodnie okazują się mieć punkt wspólny. Akurat sam wątek śledztwa wypadł całkiem dobrze, tak samo ciekawym rozwiązaniem okazało się zakończenie. Szkoda tylko, że książka kończy się… przysłowiem. Na dodatek zupełnie nie pasującym do treści. Jeśli już autorka chciała podsumować powieść banalnym morałem, mogła wybrać coś bardziej związanego z motywami zbrodni, bo te były całkiem interesujące i można się było pokusić o głębszą analizę.
Kolejnym udanym pomysłem są sny głównego bohatera, Krzysztofa. Koszmary zaczynają przenikać na jawę, a na ciele mężczyzna pojawiają się obrażenia, które niewidzialny napastnik zadał mu we śnie. Choć początkowo może się wydawać, że autorka wprowadziła element fantastyczny, to przypadłość Krzysztofa zostaje potraktowana bardzo poważnie, zarówno z medycznego, jak i psychologicznego punktu widzenia.
Bujak niestety zapomniała, że w historiach o seryjnych mordercach chodzi o coś więcej niż tylko obrzydzenie czytelnika. Szkoda, że ciekawy pomysł na fabułę ugrzązł wśród powtarzających się według tego samego schematu scen. Nie bardzo wiem, czemu ze wszystkich dostępnych kryminałów opowiadających o seryjnych mordercach miałabym wybrać akurat „Bilbord”.