Angielski dziennikarz motoryzacyjny i celebryta Jeremy Clarkson w czasie covidowego lockdownu, prawdopodobnie z nadmiaru wolnego czasu oraz dla podtrzymania aktywności - także zawodowej, wpadł na pomysł zajęcia się własnym 600 hektarowym gospodarstwem rolnym i relacjonowania w odcinkach efektów tego przedsięwzięcia na łamach prasy. Przy zerowej wiedzy z zakresu rolnictwa na podobny pomysł mogła wpaść jedynie osoba, którą po pierwsze, na taką fanaberię stać, po drugie, akurat nie ma nic ciekawszego do roboty, po trzecie, lata pracy i popularności uzależniły ją od kontaktu z 'publicznością'.
Przy okazji tego 'eksperymentu' powstał zbiór zabawnych (z założenia) felietonów będących relacją osiemnastomiesięcznych zmagań Clarksona z zarządzaniem farmą, uprawą ziemi, hodowlą zwierząt, idiotycznymi przepisami, biurokracją, pogodą oraz złośliwością istot żywych i przedmiotów martwych. Mimo, że całe przedsięwzięcie, jeśli idzie o opłacalność, to nic innego jak przysłowiowa "orka na ugorze" przynosząca zysk w wysokości 45 pensów dziennie, Clarksona humor nie opuszcza. Popisuje się własną ignorancją i jej żałosnymi skutkami, a całą historię rozpoczyna z przytupem - w Lamborghini ! Ciągniku Lamborghini. Jakżeby inaczej?
Najciekawsze w tej książce były dla mnie realia, w jakich znalazło się brytyjskie rolnictwo po Brexicie. I szczerze mówiac, cała sytuacja nie napawa optymizmem i nie odbiega daleko od problemów, z którymi obecnie walczą rolnicy UE. Tu chodzi o przetrwanie! Muszę przyznać, że sedno tych problemów Jeremy "Rolnik" Clarkson ( jak sam się podpisał) wyłożył rzeczowo i obiektywnie.
I nie jest tak, że autor tylko biadoli i narzeka, a z mieszkańców wsi robi ofiary lub męczenników. Wydaje się, że widzi zarówno zalety jak i wady swoich nowych sąsiadów, którzy ani myślą stosować względem niego taryfy ulgowej.
"Mój sklepik jest malutki, ale fakt, że powstał w tym zakątku wzgórz Cotswold, wywołało efekt zbliżony do zrzucenia bomby atomowej doprawionej sarinem. Czasami pluję sobie w brodę, że nie wybudowałem meczetu. Albo obwodnicy. Wywołałbym mniej kontrowersji.
Od tego czasu dowiedzieliśmy się również, że nasz dach ma nieprawidłowy odcień, szyld jest o trzydzieści centymetrów za szeroki, nie wolno nam sprzedawać kawy i herbaty, kraciasty brezent zabezpieczający bele słomy jest niezgodny z przepisami covidowymi, parking stanowi zagrożenie bezpieczeństwa w ruchu drogowym, kiełbaski w cieście są z jakiegoś niezbadanego powodu złe i że nie możemy oferować piwa, bo to przyciągnęłoby meneli, którzy zaczęliby szczać na pobliskim cmentarzu.
Wszystko to pokazuje, jak bardzo oderwani od rzeczywistości są wiejscy strażnicy dziewiętnastowiecznej kultury." (s. 137 )
Nic to! Jak autor sam zaobserwował - życie na wsi mu służy. Otworzyło mu oczy na wiele spraw, a poza tym, wszystko wskazuje na to, że po prostu polubił bycie rolnikiem.
Wysłuchałam książki czytanej przez Adama Baumana i w tym wykonaniu jej Wam nie polecam. Tekst pisany wypada znacznie ciekawiej.