Nie wiem, nie wiem naprawdę dlaczego ubzdurałem sobie, że ta powieść ma być jakimś nowym otwarciem w twórczości Najpłodniejszego, jakimś przełomem, początkiem nowego rozdziału w jego karierze. Nie wiem, może dlatego, że tak szumnie zapowiadał że to „początek zupełnie nowej serii”, może poprzez wydarzenia z życia prywatnego autora, które mogły mieć jakiś tam wpływ na jego pisanie, może zwyczajnie zadziałała inna niż dotychczas stylistyka tytułu. Nie wiem tego, ale wiem, że bardzo się myliłem. To jest tak Mrozowe, że chyba już bardziej nie mogło. To jest tak w jego stylu, że trudno sobie wyobrazić, by było bardziej. Co ciekawe młody autor jest w samym tekście bardzo uczciwy pod tym względem i już na pierwszych stronach powieści jasno pokazuje czytelnikowi, że to jest ten jego świat jednym, wyraźnym ruchem (mam na myśli po prostu wprowadzenie NSI, niedługo później jest zresztą inna, jeszcze wyraźniejsza, wewnątrzmrozowska aluzja). Ta Mrozowość nie jest ani wadą ani zaletą sama w sobie, w tych ramach mogą się mieścić i rzeczy dobre i złe. I ta książka dobrą nie jest.
Jaki jest mój pierwszy zarzut? By to wyjaśnić najpierw muszę go jakoś określić, jakoś go nazwać, potem zaś spróbować nieco dokładniej opisać, o co mi chodzi. Otóż to jest powieść drutowa. Jest jakiś tam drut, jakiś ruszt na które nałożone są kolejne wydarzenia, rozgrywają się one jedno po drugim na naszych oczach i tak sobie po kolei lecą i jest koniec. Po prostu wydarzenie za wydarzeniem, jak na sznurku czy może właśnie tym drucie. Brakuje jakiegoś mięsa, jakiejś okrasy w tym wszystkim. Nie mam na myśli opisów przyrody jak u Orzeszkowej czy strumieni świadomości postaci, w każdym razie nie tylko to, po prostu... niech będzie cokolwiek tu, coś, co urozmaici mi te biegnące za sobą wydarzenia. Ile można tak biec za nimi? Tym bardziej, że to naprawdę się robi sztampowe, znów zagadka, znów rozkminianie wskazówki za wskazówką, spiętrzanie tajemnic jak w „Czarnej Madonie”, w „Hashtagu”, w „Nieodnalezionej” i w tylu innych dziełkach Najpłodniejszego. Tu zresztą te próby spiętrzania były czasem wręcz niedorzeczne (scena w której pani z poczty rozpoznaje naszego bohatera i jej rozwiązanie to zwyczajny lol).
Poprzedni akapit może się Wam wydawać cokolwiek mało konkretny, więc teraz coś nieco bardziej namacalnego: w powieści dramatycznie brakuje redakcji. Pierwsza rzecz z brzegu: widać, że Najpłodniejszemu bardzo zależało, by każdy rozdział przedstawiał punkt widzenia jednego z dwojga głównych bohaterów dziełka. Po prostu mamy dwie osoby których oczami kolejno widzimy świat i kolejno i kolejno i tak na przemian. I co? I już w jedynym z pierwszych rozdziałów mamy to zaburzone, i już w jednym z pierwszych rozdziałów mamy w pewnym momencie, co prawda przez moment, ale jednak, punkt widzenia innej z postaci. Ktoś ewidentnie nie dopilnował, albo – strach pomyśleć – Mróz już na tyle uwierzył w swój geniusz, że nie chce, by mu ktokolwiek grzebał w tekście. Potem tego typu zaburzeń jako takich już nie ma, ale z wczuwaniem się w widzenie świata przez naszą parkę jest naprawdę tak sobie, jakieś mistrzostwo pisarstwa to to na pewno nie jest. Co ciekawe w „O pisaniu na chłodno” Mróz chwalił takie prowadzenie akcji, powołując się na George'a R.R. Martina, teraz chyba po raz pierwszy po tamtej deklaracji próbuje tego w praktyce i klęska, może nie totalna, ale jednak klęska.
W żadnym, najmniejszym nawet stopniu nie czuć w powieści atmosfery małego miasteczka. W żadnej. Panie Mróz, jak się na okładce wielkimi literami wali „Największe tajemnice drzemią w małych miasteczkach” to wypadałoby jakoś to, że akcji powieści rozgrywa się w małym miasteczku, dać nam jakoś to poczuć. I tu właśnie mogę skonkretyzować ten mój wcześniejszy zarzut drutowości. Jak się ma talent, taki prawdziwy talent, to można dać czytelnikowi jakoś odczuć to, ze akcja ma miejsce na prowincji, nie tylko wzmianką, że z rynku jest wszędzie blisko, serio serio. Podobnie z przeżyciami wewnętrznymi postaci, jak na to, co się w jego życiu wydarzyło w przedakcji i w jej życiu w samej powieści, to tych przeżyć po prostu nie ma. Jak na skalę tego, co się wydarzyło rezonans w ich psyche jest tak mały, że wręcz żaden. Tak, tu też potwierdzam drutowość.
„Remek się popisuje” to powinien być podpunkt w każdym tekście poświęconym jego twórczości. Czego my tu więc nie mamy? Od ciągów liczbowych, poprzez wyznanie, że Żeromski „po „Ludziach bezdomnych” i „Przedwiośniu”” wcale źle się autorowi nie kojarzy (wkłada to w myśli jednej z postaci, ale tak, że przynajmniej ja nie mam wątpliwości, że to opinia odautorska) po historię polskiego internetu. No czyli krótko mówiąc cały Remek :)
Najlepiej stosunkowo wypadają postacie z tła. Widać, że ma do tego dryg, łatwo mu to przychodzi i to chyba zadziałało tu troszkę na zasadzie „A strzelę sobie taką a taką matematyczkę/bibliotekarkę/burmistrza”. I tak sobie strzelał, łatwo mu to szło, mi się nawet podobało, okej :)
O tym, że Najpłodniejszy nie potrafi opisywać wielkich spisków ja już nieraz pisałem. No, nie ma do tego talentu, od spotkania na działkach czy gdzie to tam było :) w „Kasacji” jest to dla mnie jasne. Nie umie zbudować tej atmosfery osaczenia, tego poczucia, że oni mają siłę, że oni wszystkim sterują, tej tajemniczości stworzyć nie potrafi, nie można umieć wszystkiego, tej umiejętności Najpłodniejszy akurat nie posiadł. I, stanowczo, ta powieść nie jest tu wyjątkiem. Nie czujemy tego, jesteśmy poza tym. Autor od początku stara się nas zaciekawić i nic. Nul. „Co mnie to?” W dodatku próby ta pojawiają się, mam tu na myśli wczesne partie tekstu, mocno od czapy. Potem robi się to bardziej zbite, mniej punktowe, stąd wrażenie nie jest aż tak złe, ale ja nadal nijak, w żadnym stopniu, w to nie wszedłem. Może to trochę wina faktu, że w tej materii wszystko już było, skrajnie trudno zainteresować czytelnika wielkim spiskiem gdy ten obcował z nim już tyle razy, ale chyba nie tylko tego.
I to zakończenie... Wiecie co, coś wam zdradzę: tak długo jak nie doczytałem do ostatnich stron miałem zamiar zakończyć tę opinię wyznaniem, że gdyby to był mój pierwszy Mróz ocena byłaby zapewne znacznie wyższa. Bo trochę już przywykłem do mrozowości, a jakbym nie przywykł, to pewnie by mi się podobało. Ale właśnie przez ten finał tak nie napiszę. Ocena byłaby niska także i w takim wypadku, właśnie przez tę końcówkę. Przekombinowana, efekciarska w naj najgorszym tego słowa znaczeniu, męcząca wręcz w tym swoim przekombinowaniu. Tak, to było takie... nawet nie tyle popisywanie się, co pokazywanie „no patrzcie co ja zrobię, hehe”. Nie, panie Mróz, nie wyszło panu.
Trzy gwiazdki, bo czytałem szybko i nawet czasem wciągało.
PS: W sumie to trochę śmieszne, że okładka szumnie zapowiada początek nowej serii, a w posłowiu autor pisze, że bynajmniej nie jest przekonany, że będzie kontynuacja, sama zaś fabuła też tego specjalnie nie sugeruje :)