„Shadowman” autorstwa Rona’a Franscell to trzymająca w napięciu książka, która opowiada nam historię powstania pierwszego w historii FBI profilu psychologicznego, który pomógł złapać seryjnego mordercę. Pomimo, że jestem fanką historii true crime oraz podcastów, nigdy wcześniej nie słyszałam o historii Meirhofera, jednak po tej lekturze wiem jedno - zbyt szybko nie zapomnę o tym mężczyźnie...
25 czerwca 1973 roku z kempingu w Montanie ginie siedmioletnia Susie Jaeger. Ktoś rozciął tył namiotu i porwał dziewczynkę, gdy jej rodzina spała. Nikt nic nie widział, nic nie słyszał. Rozpłynęła się w powietrzu.
FBI rozpoczyna największą obławę w historii Montany. Czas mija. Gdy policja szuka śladów, agent specjalny Peter Dunbar uczestniczy w warsztatach w siedzibie FBI w Quantico w Wirginii. To tu rodzi się zupełnie nowy, przełomowy pomysł. Co byłoby, gdyby przestępcy na miejscu zbrodni zostawiali nie tylko odciski palców czy butów? Co, jeśli na trop może naprowadzić ślad psychologiczny?
Na prośbę Dunbara agenci FBI tworzą pierwszy w historii profil domniemanego sprawcy: UnSub, który porwał Susie Jaeger, a kilka miesięcy później dziewiętnastoletnią kelnerkę. Kiedy w końcu dochodzi do aresztowania podejrzanego Davida Meirhofera, przygotowany przez agentów profil pasuje do seryjnego mordercy jak ulał. A nowa dziedzina wiedzy zostaje nazwana profilowaniem kryminalnym.
Pierwsze co rzuciło mi się w oczy, w trakcie czytania to klimat tej historii. Niby całą powieść zaczęła się dość niewinnie, jednak czułam w powietrzu pewien niepokój. Przyznam, że początkowa niewiedza w pełni zadziałała na moją wyobraźnię.
Na samym początku (tak samo jak śledczy) nie sądziłam, że sprawy zaginięcia obu dziewczyn (w sumie to dziecka i młodej kobiety, ale wiecie, o co mi chodzi) może coś łączyć. Jednak później, im więcej myśli przebiegało przez mój umysł, zaczęłam zauważać pewne powiązania.
Postać naszego mordercy odebrała mi mowę. Nie wiem, co powinnam Wam teraz powiedzieć, nigdy wcześniej o nim nie słyszałam, a jego przebiegłość z jednej strony bardzo mnie zaskoczyła, a z drugiej była godna podziwu. Sama rozmowa z matką jednej ofiary spowodowało mój gniew oraz łzy - do tej pory nie potrafię zrozumieć, co takiego siedziało mu w głowie... Sam sposób pozbycia się zwłok został opisany bardzo dokładnie, aż miałam ciarki... A wiecie, co w tym wszystkim jest najgorsze? Fakt, że nie jest to koloryzowane i cała historia miała miejsce w prawdziwym życiu...
Poza przybliżeniem nam postaci mordercy oraz jego „poczynań” autor pokazuje nam pracę śledczych sprzed kilkudziesięciu lat. Nie oszukujmy się, kiedyś nie było tak kolorowo jak teraz oraz śledczy nie byli w posiadaniu tak rozwiniętej technologii.
Na koniec chciałabym powiedzieć kilka słów o zakończeniu, które w moim odczuciu jest niesprawiedliwe oraz pozostawiło pewien niesmak. Spokojnie, nie jest to atak w stronę autora, broń boże - po prostu żałuję, że sprawiedliwości nie stało się zadość. Do tej pory nie potrafię zrozumieć jakim potworem trzeba być, by dokonać takich rzeczy.
„Cienie: jedne ukrywają, inne odsłaniają...”