Przez pierwsze 50 stron trudno się pozbyć obaw, że będzie to książka o niedojrzałym dziewczątku z zakątka Europy, w którym dopiero kończy się wiek dziewiętnasty, i które nie radzi sobie ze światem i sobą samą, być może na zawsze pozostanie dzieckiem. Takich ludzi, takie dziewczęta spotyka się wciąż - nie tylko na Słowacji ale i w Polsce. Obawy, na szczęście, były płonne. Zanosiło się na oligofrenię bohaterki, a wyszło ciekawe spojrzenie "od wewnątrz" na psychozę maniakalno-depresyjną. Przy tym akcja, opowiadana potocznym językiem dzisiejszych dwudziestolatków, rozwija się powoli i zagęszcza niepostrzeżenie.
Na początku nie wiadomo, czy skłonność do depresji to nie zwykła dziewczęca niechęć do samej siebie - każdy pewnie się z tym w młodości zetknął: "kontakty międzyludzkie sprawiają mi trudność, są dosłownie wyczerpujące, no i te wszystkie czynności, przy których ktoś mógłby mnie zobaczyć, w życiu nie tańczyłam, nie robiłam wygibasów na żadnym aerobiku, nie znoszę tego, że jestem cielesna, czuję się śmieszna z tymi dwoma rękami, nogami, tułowiem, chociaż to absurdalne, każdy ma przecież ciało, a to moje wcale nie jest gorsze od innych, mimo to nic na to nie poradzę, budzi we mnie silny wstręt to, że zachodzą w nim te wszystkie procesy tak jak w innych ciałach, organy pulsują, serce pompuje krew, żołądek trawi, krew krąży, na twarzy wyskakują pryszcze, włosy się przetłuszczają, piersi podskakują, o reszcie raczej nie wspomnę, innymi słowy ciało mi przeszkadza...w życiu." To przy sprawnym ciele, a co gdy cielesność jest udręczona, chora, jak w szpitalu dla niepełnosprawnych, w której Blance (nomen omen? carta blanca - niezapisana karta, tabula rasa?), głównej bohaterce, której oczyma patrzymy na świat, przychodzi pracować? A jeśli, co jest podświadomym stereotypem we wszystkich kulturach, ciało odzwierciedla duszę, a choroba to tylko słabość woli: "nagle zaczynam rozumieć, ich ciało jest tylko odbiciem stanu duszy, zniewolonego umysłu, człowiek staje się niedołężny, bezsilny, nie może utrzymać moczu, jeśli tylko utraci kontrolę nad mózgiem."? I na miejsce współczucia pojawia się nagle pogarda. Z drugiej jednak strony daje o sobie znać jednocześnie dziecięca zazdrość: ktoś, kto dotąd był dzieckiem i musi nagle dorosnąć, wolałby się często raczej móc schronić, być dalej pod opieką, nie rosnąć (jak Oskar Matzerat u Grassa), a jeśli choroba jest kwestią woli, to chorzy to tchórze, którzy schronili się we własnym upośledzeniu, by się nimi opiekowano...
Do tego dochodzi wyobrażona opresja środowiska - wieczne "co oni sobie o mnie po/myślą"? Każda przyjaźń, a zwłaszcza męsko-damska, każde spojrzenie może mieć złowieszczy lub wrogi podtekst: "Pewnie każdy facet czułby się podle, gdyby zmuszony był przyznać, że wcale nie bzyka swojej współlokatorki, tylko pomaga jej uwolnić się od strachu (...)". Czyżby? Ale wśród młodych pewnie tak.
Tezą autorki zdaje się być przekonanie, że każdy z nas ma mniejsze lub większe skłonności lub objawy choroby psychicznej - nieujawnianie tego to tylko kwestia dorośnięcia do tego, by dźwigać ciężar własnej wolności. Bo warunkiem jej zachowania jest, by nie tchórzyć - nie oddawać się na żer lekarzom i ośrodkom opieki społecznej. Wymaga to samozaparcia i umiejętności ukrywania własnego strachu przed innymi - ukrywanie szaleństwa jest bowiem konieczne, by wolność zachować. Należy przyjąć, że większość z nas to wariaci, mający ten sam problem - ale trzeba się przecież jakoś trzymać. No i mamy spowiedź współczesnej bohaterki "Wstrętu" Polańskiego.