Okej, trzeba rozpocząć od stwierdzenia faktu, że jest taka jedna pewna, niezaprzeczalna konkluzja związana z tym tekstem. Wniosek, z którym wszyscy się chyba zgodzą, który nie wzbudzi prawdopodobnie żadnych kontrowersji.
To jest teledysk.
Zmontowany klip, niczym ze złotej ery MTV, jakieś dwie-trzy dekady temu. Sposób pisania, przedstawiania wydarzeń, wtręty odautorskie, uwagi czynione przez narratora (tak, to chyba w tym wypadku adekwatniejsze słowo niż „przemyślenia” :)), to, jak zredukowano (choć nie wyzerowano, ona tu jakoś tam jest) psychologię postaci, ich wprowadzanie i wyprowadzanie z tekstu – wszystko to konsekwentnie buduje ową teledyskową formę „Czarnej Wilczycy”.
Co natomiast ciekawe, to to, że o ile ten ogólny charakter powieści nie ulega według mnie wątpliwościom, o tyle bardzo trudno rozstrzygnąć, w jakim stopniu przekłada się on na konkretne cechy tej książki. Popatrzcie np. na to, w jakim stopniu ograniczono tu, wbrew wszystkiemu temu, czego moglibyśmy się spodziewać, rolę tytułowej bohaterki i tego, co jest z nią powieściowo związane – pojawia się raptem kilka razy, no, właśnie, miga nam tylko, tak ona sama, jak i jej charakter, to, co ją wyróżnia, nawet ten niby wielki plot twist z nią związany ledwo właściwie odnotowujemy, ale… ale naprawdę trudno powiedzieć, w jakim stopniu jest to wina owego sposobu, stylu w jakim jest to napisane, w jakim zaś po prostu tak wyszło i tyle. Bo, serio, czytając czasem miałem wrażenie, że podobnie byłoby i gdyby Gómez-Jurando pisał normalnie, po chwili zaś (choć chyba jednak nieco rzadziej), że powoduje to właśnie ten teledyskowy charakter jego dziełka.
I tak było ze wszystkim tu, na czele z faktem, kto okazał się być tym winnym. Interesujące, że przeniosło się to nawet na naszą główną parkę śledczych. Pierwszą część tej serii czytałem już jakiś czas temu, ale mam wrażenie, że tam spor dowiedzieliśmy się o Antonii, jej widzeniu świata itd. Tu jest tylko info, że zna wiele języków obcych, lub pojedyncze słowa z nich (a właśnie, w „Czerwonej Królowej” był w ogóle ten element? czy tu się nagle pojawił, bo autor uznał sobie, że fajnie by było, gdyby wykreowana przez niego jakże niezwykła postać miała dodatkowo i taką cechę?) i jedno, jedyne przypomnienie, że „jej umysł jest jak dżungla pełna małp” (tj. małpy akurat pokazują się często, przypomnienie samo w sobie jest jedno). Jon również nie jest już modnisiem i w ogóle jego cechy jakoś wyparowały, jest, no, wiernym giermkiem Antonii (choć akurat nawet i to wiernogiermkowstwo nie przemawia tu do nas tak naprawdę).
Powyżej ten zarzut chyba nie do końca wybrzmiał, więc powtórzmy to: biorąc tę książkę do rąk możemy, jako czytelnicy, liczyć na jakąś konfrontację między Czerwoną Królową a Czarną Wilczycą. Spodziewamy się i mamy wszelkie prawa się spodziewać jakiegoś postawienia ich naprzeciwko siebie, może nawet ich pojedynku jeden na jednego, fizycznego, czy intelektualnego. Ba, są partie tekstu, w których pisarz zdaje się budować podwaliny pod coś takiego właśnie. A potem nijak tego nie otrzymujemy, w żadnym stopniu. Rozczarowanie? Moim zdaniem tak, tym bardziej, że jest to trochę poświęcone na ołtarzu tego wielkiego w zamierzeniu Gómeza-Jurando plot twistu, który to plot twist też żadnego wrażenia nie robi.
Po zakończeniu lektury w głowie zostaje nam tylko to ogólne wrażenie teledysku, sztampowy opis rosyjskiej mafii, kilka głupotek (tak, na pewno tak trudno się było domyślić, że to była pralnia pieniędzy, nie wystarczyło średnio inteligentnej osobie spojrzeć na szyld, by się tego z miejsca domyślić, jasne), totalnie na siłę zrobiony cliffhanger na końcu i, akurat dla odmiany ciekawa i nieźle podana, historyjka o żydowskim sklepikarzu. Mało.