Przede wszystkim od razu muszę wspomnieć, że sposób w jaki została przedstawiona postać Morrisona od wczesnego dzieciństwa aż po kres jego ostatnich dni przez autorkę książki, pozwala spojrzeć na niego nie tylko jak na jakiegoś geniusza czy wzór pod każdym względem, któremu trzeba oddawać hołdy za to kim był i co robił dla muzyki, ale jak na zwykłego człowieka, który miał wady i słabości, a sława i pieniądze często nie robiły na nim wielkiego wrażenia…
Wydawał się typem do którego ciężko było dotrzeć i trudno rozgryźć. Z jednej strony niezbyt lubiący zgiełk i zamieszanie wokół swojej osoby, a z drugiej pełen fantazji pragnący ciągłego przypływu nowych emocji, przygód i adrenaliny…
Może to jest właśnie odpowiedź na wyjaśnienie całego fenomenu Jima. Nieprzewidywalny, tajemniczy i pełen uroku fascynował do tego stopnia, że każdy chciał na własnej skórze poznać do czego ten chłopak- zagadka potrafi być zdolny…
Ale moment!
Żeby było jak należy to „Taniec miłości Taniec śmierci” jest opowieścią o wielkiej, ale jak wiadomo tragicznej miłości… której bohaterką oprócz Jima jest jego „kosmiczna partnerka” Pam.
(Swoją drogą wg. Mnie pięknie i oryginalnie ją nazywał :)
A teraz pytanie…
Wierzycie w przeznaczenie??
Ja wierzyłam zawsze, że istnieją ludzie po prostu sobie pisani, bo mają podobną wrażliwość, charakter i spojrzenie na świat tworząc tym samym własną wspólną filozofię życia.
Choć ponoć mówią, że to przeciwieństwa się przyciągają, tak spotkanie bratniej duszy, która nadaje na tych samych falach jest największym darem od losu, a wszelkie jakieś prowizoryczne sprzeczki umacniają łączące ich więzi, dając wiarę i przekonanie o największym sensie życia w postaci tej drugiej osoby :)
Jim i Pamela byli tego doskonałym przykładem, więc nieskromnie przyznam rację swoim przekonaniom. Czytając opowieść o ich relacji, miałam może różne myśli, czasem nawet wątpiłam w zupełną autentyczność tego uczucia, bo byli młodzi, szaleni i impulsywni…ale kiedy Morrison właściwie przewartościował swoje wartości i postanowił rzucić dla Pameli nawet swoje gwiazdorstwo i stać się dojrzałym mężczyzną musiał nastąpić smutny koniec wszystkiego co tak pięknie się zapowiadało …
Tylko bajki mają zawsze pozytywne zakończenie, a jak wiemy życie bajką nigdy nie będzie… Nie da się powiedzieć: żyli długo i szczęśliwie… bo zabrakło im czasu… ale intuicja mówi mi, że wielu chciałoby przeżyć taką jedyną w swoim rodzaju miłość, nawet ponosząc później tak wysoką cenę…
Bardzo dobra książka , ale zdecydowanie nie dla wścibskich poszukiwaczy sensacji… Kto jest fanem Jima Morrisona i lubi The Doors nie będzie zawiedziony…