To była miłość od pierwszego wejrzenia. Po prostu zobaczyłam tę książkę i wiedziałam, że to właśnie ta, która mnie zachwyci. Wręcz wołała do mnie „wybierz mnie, wybierz mnie”. Jako, że nie zdarza mi się to zbyt często, postanowiłam posłuchać wołania i intuicji, i książki ;) I jak bardzo się teraz cieszę, że to zrobiłam!
Matthew Swift budzi się w swoim domu w Londynie. Jest zdezorientowany, niewiele pamięta, wszystko go boli a najmniejszy ruch powoduje zawroty głowy. Powoli wraca mu świadomość i udaje mu się podnieść na nogi. Znajduje w szafie jakieś ubranie i 50 funtów. Na dole słyszy głosy, więc schodzi do salonu, ale zastaje tam obcych ludzi. I wtedy do niego dociera, że dwa lata temu ktoś go zabił, że to już nie jest jego dom, że stracił wszystko co miał, łącznie z tożsamością. Na dodatek jego oczy nie są już czarne tylko rażąco niebieskie. I ktoś, a raczej coś próbuje go zabić. Miły początek nowego życia, nie ma co.
Matthew Swift jest czarnoksiężnikiem. Nie wie dlaczego wrócił do życia, ale oczywiście postanawia się tego dowiedzieć. I zemścić się. Po pierwsze na tym, kto go zabił, a po drugie na tym, kto przywołał go z powrotem. Tylko jak tego dokonać, kiedy nie ma pojęcia co się stało, a każdy komu mógł zaufać nie żyje, albo zniknął?
Szaleństwo aniołów to książka z gatunku urban fantasy i świetnie się w niego wpasowuje, bo właściwie bardziej miejska już by być nie mogła. Bo tutaj magia to właśnie miasto. Graffiti na ścianie, latarnia uliczna, neony, budynki, linie telefoniczne, przewody elektryczne. To właśnie stąd czerpią moc czarnoksiężnicy.
Przenosimy się do Londynu. Ale Londyn, który widzimy oczami Matthew jest inny od tego, do którego przywykliśmy. Tutaj rządzi Król Żebraków, Smok nadal strzeże murów City, Bezdomna ma władzę nad gołębiami i szczurami, które są wszędzie i widzą wszystko, a nocą możemy zejść do tunelu metra i pojechać na przejażdżkę Ostatnim Pociągiem. Miasto jest pełne duchów wszystkiego, co stare i zapomniane. Magiczne stworzenia nie chowają się przed światem, tylko ewoluują wraz z nim. Atmosfera jedyna w swoim rodzaju.
Narrację prowadzi Matthew, ale robi to w sposób dość nietypowy, raz mówiąc o sobie „ja” a raz „my”. Uważny czytelnik sam dojdzie do tego, dlaczego tak jest. W ogóle bardzo spodobała mi się ta postać. Nie jest idealny, ma swoje wady, nie użala się nad sobą, nie musimy przez pół książki czytać o jego uczuciach na temat niesprawiedliwości, jaka go spotkała. Ma swój cel i dąży do niego. Ktoś mierzy do niego z pistoletu? Bywa. Nie ma marudzenia, trzeba działać. Do tego jego cięty język i mamy naprawdę świetnego głównego bohatera.
Reszta postaci jest równie dobrze wykreowana, niektórym poświęcono dłuższe fragmenty, dzięki którym można zorientować się w motywach ich działania. Na uwagę zasługuje też czarny charakter i nauczyciel Matthew w jednej osobie, czyli Bakker. Chociaż na początku wydaje się po prostu zły do szpiku kości, z czasem przekonujemy się, że to postać bardziej złożona. Bo tak Bakker, jak i Głód [stwór ścigający Matthew] pragną po prostu żyć. A pragnienie życia jest tak wielkie, że czasami można się pogubić i nie zauważyć momentu, kiedy przekroczy się pewne granice, zza których nie ma już powrotu.
Podobało mi się to, że zaczynamy czytać i wiemy dokładnie tyle co Matthew. Nic. Co jakiś czas dostajemy strzępki informacji, czasami rzucone mimochodem, sami musimy je wyłapać i poskładać wszystko w jedną całość. Jednocześnie wcale nie czujemy się tam obco, wręcz przeciwnie. Czułam się tak swojsko, jakbym na co dzień spotykała motocyklistów zaginających czasoprzestrzeń, zwierzołaki, trolle, wróżki i wszelkie inne magiczne stworzenia.
I tutaj wielkie brawa dla autorki za świat, który stworzyła. To wszystko jest tak… naturalne. Jakby ta magia istniała naprawdę. Uwielbiałam czytać jak Matthew mówi o magii, jak widzi ją tam, gdzie ludzie nie widzą nic. Jej opisy są tak fascynujące, iż chwilami miałam wrażenie, że stoję z nim na ulicy i łapię w dłonie światło latarni. A kiedy wracałam do swojego realnego świata zaczynałam mu tego zazdrościć.
Może to zasługa faktu, że pod względem językowym poziom jest bardzo wysoki, wszystko jest świetne: opisy, mimo, że jest ich sporo, nie są nudne, wręcz pochłaniają czytelnika; dialogi pełne ironii i czarnego humoru, czasami wręcz wywołują atak śmiechu; akcja pędzi i nie zatrzymuje się nawet na chwilę, choć jest dosyć prosta i wiemy dokąd nas prowadzi, nie można się od niej oderwać. Ba, nawet kiedy odłożymy książkę, historia nadal siedzi w głowie.
Świetnie oddany jest też klimat Londynu, między innymi dzięki drobiazgom. Każde miasto ma takie drobiazgi, małe, ledwo zauważalne, które tylko mieszkańcy potrafią dostrzec.
Zazwyczaj kiedy bardzo nakręcę się na jakąś książkę, po przeczytaniu czuję mniejsze lub większe rozczarowanie, bo spodziewałam się czegoś więcej. Tutaj wręcz przeciwnie – dostałam dokładnie to, czego się spodziewałam, a nawet więcej. Dużo więcej. Jest to najlepsze urban fantasy, jakie ostatnio czytałam i jedno z najlepszych w ogóle. Pozycja obowiązkowa dla każdego miłośnika gatunku, ale też dla tych, którzy, tak jak ja, są miejskimi stworzeniami i tylko w mieście czują, że żyją naprawdę.