Powinienem się zachwycać tą książką. Powinienem skakać pod sufit i pisać epistoły o niebywałym warsztacie pisarki. Niestety, wszystko zepsuła właśnie jedna przypadłość autorki, którą ciężko mi było zdzierżyć i która systematycznie odbierała mi stopniowo rosnącą przyjemność z czytania. Moim zdaniem z tej powieści mogłoby być niezłe opowiadanie lub mini-powieść.
Zacznijmy jednak od pozytywów. Eon jest kandydatem do tytułu ucznia i (następnie) lorda Smocze Oko. Każdy lord jest przedstawicielem jednego z 12 niebiańskich smoków czuwających nad Imperium. Każdy ze smoków odzwierciedla jedno z ascendentalnych zwierząt i symbolizuje jedną z cech człowieka. Tytuł lorda Smocze Oko oznacza bogactwo, szacunek i ogromną władzę. Ale nie tylko. Posiadanie tytułu pociąga za sobą również wielką odpowiedzialność – lord jest aktywnym gwarantem pokoju i pomyślności w Imperium. Korzysta z mocy smoka wypełniając swoje obowiązki przez 24 lata, jednocześnie oddając mu swoje siły witalne.
Jaki jest główny atut książki? Czytelnik poznaje otaczający świat (krainę) i rządzące nim prawa z punktu widzenia Eona – poczynając od samego dna hierarchii społecznej, aż po szczyty władzy państwowej. I nie byłoby tu nic nadzwyczajnego, gdyby nie powalający rozmach w kreacji zarówno osnowy świata przedstawionego, jak i wielu szczegółów, począwszy od strojów i prostych zwyczajów, przez opisy zachowań społeczeństwa w codziennych sytuacjach, a kończąc na skomplikowanych obrzędach. W tym wszystkim czuć silną inspirację autorki kulturą państw wschodnioazjatyckich, która nie tyle opiera się na budowaniu nowego świata na fundamentach istniejących kultur, co na jawnym z nich czerpaniu i bez dużych modyfikacji wszczepianiu w nowy świat. Do tego dochodzą realistyczni i wyraziści bohaterowie oraz ich rozbudowane relacje, które świetnie pasują do reszty świata – doskonale go wypełniają jako integralny element, a nie całkowicie oddzielna ‘warstwa’ świata i fabuły. I wszystko byłoby pięknie gdyby nie jedna mała skaza, a właściwie dwie, które urosły do ogromnej przeszkody.
Po pierwsze, dosyć toporne tłumaczenie. Szyk dłuższych zdań, bezpośredniość tłumaczeń niektórych zwrotów oraz idiomów z angielskiego – to wszystko powodowało pewną sztuczność w odbiorze, która sprawiała, że nie czytało się przyjemnie i płynnie. Można by zrzucić to na karb upodabniania języka do kultury Wschodu, gdyby nie to, że np. szyk zdań bardziej charakterystyczny był dla języka angielskiego.
Ale to jeszcze pikuś, bo ostatecznie dało się to jeszcze czytać. Prawdziwą udręką były wszechobecne opisy wszystkiego i wszystkich. Stephen King ze swoimi retrospekcjami i obszernymi wtrąceniami chowa się przy pani Goodman. Przypuszczam, że większość z opisowych akapitów była indukowana przez fakt, że głównym bohaterem jest młoda kobieta. Przesadnie częstą egzaltację otoczeniem, można porównać do kilkuletniej dziewczynki zachwyconej motylkiem, z tą różnicą, że dziewczynka motylkiem zachwyca się najwyżej raz. Eon jest daleko bardziej zakręcona. No OK, masz kobieto fajną suknię, ale już się nią zachwycałaś przy pierwszym kontakcie; tak, cudownie się zagina i faluje, ale już o tym mówiłaś 200 stron temu; tak, ta suknia jest cholernie droga, ale już się o to martwiłaś jakieś 150 stron temu, a poza tym zafajdałaś i naderwałaś ją 100 stron temu i to, że się o nią teraz martwisz już jej nie pomoże. I jeszcze każdy kontakt z światem transcendentalnym. Już na początku dowiedziałem się, że jak pojawiają się smoki to jest kolorowa mgiełka, odmienna dla każdego smoka i wszystko jest szkliście półprzezroczyste – nie trzeba tego obszernie przypominać z każdym podobnym zdarzeniem.
Z każdą dziesiątką stron jest to element coraz bardziej irytujący. Gdy dziewczyna łapie za miecz, to wiem, że coś się dzieję. Zaraz będę czytał o tym, jak dziwnie i niezwykle przepływa przez nią nieznana, tajemnicza i odwieczna moc, pełna mądrości doświadczonego wojownika. Jakie to jest niezwykłe i jak napawa ją to lękiem. I nie chce tego robić… ale oczywiście po raz kolejny łapie za ten miecz. Jak z Power Rangers – nie ważne, który to już z kolei odcinek, ale pewne jest, że po raz kolejny zobaczę pełną sekwencję przemiany zwykłego człowieka w superbohatera.
Głównie przez to, książka napuchła do niebotycznych rozmiarów. Przynajmniej z punktu widzenia upływu czasu i fabuły. Do rozkręcenia się fabuły musiałem czekać do ok. 400 strony. Gdyby nie wielokrotne opisy tych (takich) samych sytuacji i niekiedy przesadna szczegółowość, książka mogłaby mieć spokojnie, o połowę mniejszą objętość. Powieść jest niesłychanie ciekawa, ale ten specyficzny głód kolejnych stron jest skutecznie mordowany przez notorycznie pojawiające się opisy. Boję się zabierać za drugą część, bo mam przeczucie, że autorka wzorem pani Rowling (ta pani od Harry’ego Pottera), na początku kolejnego tomu będzie chciała przypomnieć wszystkie ważniejsze informacje, co w jej przypadku może oznaczać pół książki.
Książka otrzymała swego czasu tytuł najlepszej powieści fantasy. Przypuszczam zatem, że jestem niechlubnym wyjątkiem wśród czytelników, któremu nie podobają się te świetne, silnie zabarwione emocjonalnie opisy, pojawiające się znowu, i znowu, i znowu. Cieszcie się zatem przebogatym światem i chińską mitologią, bo to, jak mniemam, jest element, który spodobał się nam wszystkim :)
[Recenzja pierwotnie opublikowana na blogu
www.zakladnik-ksiazek.pl]