Często, zaabsorbowani przyziemnymi sprawami, nawet nie dostrzegamy, jak wiele łączy nas z ludźmi, którymi się otaczamy. Mijamy się gdziekolwiek, niejednokrotnie nie zwracając na siebie uwagi, gdzie wystarczy pewien bieg zdarzeń, aby to mogło się odmienić. Może okazać się, że ta starsza pani, poruszająca się o lasce, jest przemiłą sąsiadką najlepszej przyjaciółki, pozornie wycofana sprzedawczyni w osiedlowym sklepie to tak naprawdę siostra dobrego współpracownika, a uwielbiający psocić na osiedlu nastolatek należy do rodziny nauczycielki, która nieraz dawała nam w kość kolejnymi niezapowiedzianymi kartkówkami. Niejednokrotnie słyszymy, że świat jest mały, ale pojmujemy wagę tych słów, kiedy nasze losy splatają się z losami kogoś innego. A wtedy multum nowych bodźców atakuje znienacka...
Tak też właśnie dzieje się w książce pani Agnieszki Błażyńskiej. Bohaterowie nieraz bywają nieświadomi tego, jak wiele ich łączy z tymi, których twarze migają im w tłumie osób. Stąpając po omacku lub robiąc to, co zwykle, pojmują to w chwili, gdy rozwidlone drogi krzyżują się w pewnym punkcie, powodując lawinę zdarzeń. Tylko czy zawsze obecność nowego człowieka w naszym chaotycznym – lub też poukładanym – życiu bywa dla nas pozytywne?
CZASAMI WYSTARCZY RZUCIĆ NAM KŁODY POD NOGI, ABYŚMY ZACZĘLI DOCENIAĆ TO, CO MAMY…
Nigdy jakoś nie ciągnęło mnie do powieści usytuowanych w czasie świąt. Wiem, że wielu czytelników w ten sposób próbuje wczuć się w klimat Bożego Narodzenia czy Wielkanocy lub też po prostu utrzymać go znacznie dłużej, lecz mi wydawało się to zbędne. Owszem, sięgałam po tego typu powieści, lecz tylko dlatego, że należały do autorów, których twórczość do mnie trafiała i po prostu nie chciałam pozostawać w tyle z tytułami, lecz dla pani Agnieszki Błażyńskiej postanowiłam zrobić wyjątek. Przygotowana na dawkę zimowych, przedświątecznych historii, zasiadłam wygodnie i rozpoczęłam lekturę. Choć nie jestem w pełni usatysfakcjonowana i widziałam tutaj wiele niewygodnych – dla mnie – kwestii, jednak odnalazłam tutaj pozytywne akcenty. Ale do brzegu.
Autorka doskonale wie, jak czarować słowami. Choć posługuje się prostymi, codziennie stosowanymi przez nas, szaraczków, kwestiami, jestem w stanie uznać to za atut powieści, gdzie owe słowa często trafiają do nas znacznie lepiej, niż te wymyślne, przekombinowane. W ten sposób pozwoliła bardziej wczuć się w to, co działo się na kartach powieści, ukazując w ten sposób bohaterów, z którymi wiele nas łączy. Każdy z nich mógł prowadzić zupełnie odmienny tryb życia, jednak każda zawarta tutaj historia udowadniała nam to, raz za razem! Dość często uśmiech nie schodziłmi z twarzy, gdy humorystyczne akcenty atakowały znienacka lub też bywało tak, że przerywałam lekturę, aby porozmyślać nad pozornie błahymi, lecz w rzeczywistości trudnymi tematami. Sama kwestia obecnie panującej pandemii nadawała temu jeszcze więcej realności, powodując, iż człowiek pragnął mocniej zżyć się z bohaterami, łącząc w bólu związanym z niebezpieczeństwem i licznymi obostrzeniami. Pragnął, lecz nie za każdym razem było to możliwe...
Spoglądając na liczbę stron, byłam pewna tego, że dostanę tylko z trzy, cztery opowiadania. Autorka jednak mnie zaskoczyła, umożliwiając dojść do głosu większej liczbie postaci, pozwalając nam poznać tych, którzy przewijali się przez życie tych osób. To miły akcent, bo zyskują ciała, charaktery i życiorysy, ale z drugiej strony brakowało mi… rozwinięcia. Historie często kończyły się w kulminacyjnych momentach. Rozwijały skrzydła, szykując słowne ciała do lotu, lecz nigdy nie doszło do wzniesienia. Choć nie brakowało w nich radości czy wzruszeń, lecz niektóre – moim zdaniem – zasługiwały na o wiele więcej, niż było napisane. To tak, jakby zakończyć książkę w połowie i taką przedstawić czytelnikom, by snuli domysły, co takiego działo się później. Kto wie, może taki też był zamysł pani Błażyńskiej, lecz tutaj ten zabieg wywołał jedynie literacką zgagę, a nie przyjemne odczucie nasycenia. Owszem, w niektórych przypadkach to dobre posunięcie, lecz niestety nie tutaj… Po prostu tutaj aż się wszystko prosiło, aby to pociągnąć dalej, dać książkowym dzieciom więcej czasu na scenie! Szkoda, naprawdę szkoda...
Już wcześniej nawiązałam do trudnych tematów, lecz pozwolę sobie rozwinąć tę myśl, bo zasługuje ona na swoje pięć minut.
PORTFEL, TELEFON, KLUCZE… MASECZKA!
Koronawirus towarzyszy nam od wielu miesięcy, nie pozwalając o sobie zapomnieć. Wszędzie wtyka te swoje obrzydliwe łapska, nie pozwalając na chwilę oddechu. Przymusowe noszenie maseczki w przestrzeni publicznej, zachowanie dystansu (to akurat sobie cenię, bo przynajmniej nikt mi nie dyszy do ucha, kiedy stoję w kolejce), co rusz zamykanie i otwieranie poszczególnych punktów na mapie Polski, zdalne nauczanie… Nie ma co, dołożył nam nieco paskudztw, próbując raz za razem atakować. Dlatego też pandemia stanowi odpowiednie tło historii. Wiem, brzmi to paskudnie, ale doskonale odzwierciedla to, co obecnie przeżywamy. Chociaż w „Dorzuć mnie do prezentu” widać kilka sporych różnic (samo to, że na Wigilijną uroczystość zostało zaproszonych więcej, niż pięć osób, ale książka na pewno powstała wcześniej od tego rozporządzenia, stąd taka „nieścisłość”), to i tak mocniej do nas przemawia, bo współdzielimy to wszystko. Jednakże wirus nie jest tutaj jedynym przeciwieństwem losu. Autorka porusza również problem eurosierot, gdzie dzieci – pozostawione same sobie – muszą wypełniać swoje obowiązki plus zajmować się domem. Nieraz mogą mieć dobrych opiekunów, lecz bywają zdarzenia losowe, które odbierają pomocne dłonie, co kończy się tym, że na plecy kilkunastoletnich dzieci spada bardzo wiele, tym samym odbierając im najważniejsze: młodość. Przewija się też wątek, gdzie skłóceni rodzice próbują udobruchać swoją pociechę licznymi prezentami i pewnymi kwotami pieniężnymi, zapominając, że to nie zastąpi ich obecności w świecie potomka. Najnowszy telefon czy wykupienie wycieczki do Miami to nie to samo, co wspólnie spędzony czas, gdzie rozmowa czy liczne żarty budują więź, pokazując, jak zależy nam na bliskich. Ta niezdrowa relacja nieraz powoduje przykre konsekwencje, gdzie często nie da się ich cofnąć…
PRAWDZIWYCH PRZYJACIÓŁ POZNAJE SIĘ W BIEDZIE.
Nie będę rozpisywać się o każdym bohaterze z osobna, lecz śmiało stwierdzę, że każdy z nich może nas czegoś nauczyć. Wiadomo, nie zawsze akceptowałam ich wybory, zdarzało mi się przy nich załamywać ręce, lecz widziałam w nich sporo człowieczeństwa. Nie byli superbohaterami, miewali wzloty i upadki, które uczyły ich (lub też nie) coraz zgrabniejszego wstawania z kolan, otrzepywania ich, aby podążać dalej wyznaczoną trasą. Jedni trafiali do mnie bardziej (Maja i jej sytuacyjne żarciki, pozwalające, choć na moment, zapomnieć o wirusie panoszącym się w organizmie czy też Paulina, wiecznie żyjąca pod dyktando matki, nieumiejąca wyjść ze skorupy), inni znacznie mniej (Andrzej, który tylko szukał sposobu, aby być lepszym od byłej żony, skupiony na szukaniu nowej pracy, że nie zauważał, iż syn też go mocno potrzebuje), ale każdy wnosił coś do powieści, pozwalając jej nabierać zgrabniejszych kształtów. Wczuwałam się w ich sytuacje, gdzie niektórym kibicowałam, gdy reszcie miałam ochotę nakopać do czterech liter, aby ich opamiętać. Nie ma co, było kolorowo! I jeszcze ta nutka ekscytacji, kiedy próbowało się odkryć, co takiego wniesie jedna osoba do życia tej drugiej...
Podsumowując. „Dorzuć mnie do prezentu” to książka, gdzie przemykają się nieścisłości oraz pewne wygniecenia na wyprasowanych fragmentach życia, jednak pozwala ona dostrzec więcej, niż by nam się wydawało. To nie tylko historie o prostych ludziach – to przede wszystkim zniekształcone odbicia nas samych, skłaniające do wielu refleksji. Najważniejszą – jak dla mnie – jest ta, aby nie zamykać oczu na problemy innych. Czasami wystarczy niewiele, aby kogoś wesprzeć i pokazać, że nawet przebywanie w najgłębszym dole nie oznacza, iż nie zdołamy z niego wyjść. Tylko musimy pamiętać o tym, iż ta osoba musi chcieć przyjąć pomoc, bo inaczej nasze starania spełzną na niczym.
Trafiająca w obecne czasy, dająca nieco nadziei na lepsze jutro powieść, gdzie drobne mankamenty w postaci zbyt krótkich historii uniemożliwiają mi danie wyższej oceny, która pozwala uwierzyć, że istnieje coś takiego, jak magia świąt.