Wyobrażam sobie, że kiedy Grzegorz Dziedzic otrzymał wiadomość, że wydawnictwo Agora chciałoby wydawać jego książki pomyślał, że złapał Pana Boga za nogi. I co? I jajco (excusez-moi).
Potężny koncern wydawniczy nie zadał sobie najmniejszego trudu, aby o książkach swego autora poinformować społeczeństwo, licząc zapewne na to, że skoro poprzednia powieść otrzymała Nagrodę Wielkiego Kalibru, to część druga sama się sprzeda. No niestety, dzisiaj to tak nie działa. Kiedy widzę, że na największym portalu czytelniczym „Gangway”, wydany przez koncern obracający milionami, mający nieograniczone możliwości reklamy w rozlicznych swoich mediach ma mniej więcej tylu czytelników, co „Poszukiwacze siódmej księgi” Izabeli Szylko, która promocją zajmuje się chałupniczo (excuse-moi, tym razem to do autorki), to ja już naprawdę nie wiem, o co chodzi. Może o to, że druga część chicagowskiego cyklu jest jednak dużo słabsza niż poprzednia?
Moje obawy co do problemów autora z dramaturgią, niestety się sprawdziły. Styl i język, na szczęście, znów nienaganny, ale kogo to dzisiaj obchodzi? Ile osób to potrafi docenić? Dla czytelników mrozów piękny język - to zbędny balast, domagają się suspensu. A napięcia w tej książce nie ma za grosz. Pardon, jest (jakoś ta francuszczyzna znów mi się wkrada), ale dopiero na kilkadziesiąt stron przed końcem. No nie, panie autorze, tak się nie robi.
Przez więcej niż trzy czwarte książki bohater snuje się po mieście szukając zaginionego przyjaciela, próbuje robić szemrane interesy, boksuje się z innymi gangsterami i wdaje się w wątły romans. Nie ma w jego działaniach związków przyczynowo-skutkowych, nie ma zwrotów akcji. Przestawienie kolejności wydarzeń nie zrobiłoby żadnej różnicy; nie ma znaczenia czy Rucki najpierw się kocha a potem bije i załatwia interesy, czy odwrotnie. Nieważne, kiedy i z kim się spotyka, bo i tak niczego się nie dowiaduje.
W tej części nie ma też dobrych bohaterów. No zaraz – oburzycie się – bohaterowie przecież ci sami, co w „Żadnych bogów, żadnych panów”. Wtedy byli dobrzy, a teraz nie? Właśnie tak! Roman - były ksiądz, alkoholik, który walczy z nałogiem, aby wyjść na prostą – to był gość. Roman alkoholik, który siedzi w zamknięciu i snuje swe pijackie wizje, co chwila wpadając w moralizatorski ton i zastanawiając się dlaczego w życiu mu nie wyszło – to jest nudziarz, ocierający się o kicz. Autorowi pomyliły się gatunki – miała być powieść gangsterska, a w tym wątku wyszedł wątpliwej jakości moralitet.
Teo - były gangster, który próbował przejść na jasną stronę mocy, ale w roli policjanta średnio sobie radził – to facet, któremu od początku kibicowaliśmy. Teo jako były policjant, aktualnie bokser, który bez dobrego powodu wchodzi w szemrane interesy, bo przecież przyjaciela i tak mógłby szukać, nie godząc się tak łatwo na propozycję gangsterów, do tego nic mu w tych interesach nie staje na przeszkodzie, bo wystarczy obić parę gęb konkurentom w biznesie i luzik - to postać bez motywacji, celu i kręgosłupa, która zupełnie mnie nie rusza, więc śledzę jej losy bez emocji.
Dopiero gdy czytelnik traci już nadzieję, że coś się zmieni i zastanawia się, czy książki nie porzucić, albo zaczyna marzyć o tym, żeby to wszystko wreszcie się skończyło, pojawia się znienacka zwrot akcji. I na ostatnich kilkudziesięciu stronach nareszcie dzieje się coś, co naprawdę przykuwa uwagę. O wiele za późno.
Na szczęście twist w zakończeniu jest na tyle dobry i otwierający tyle nowych możliwości, że na pewno skuszę się na część trzecią. Nawet mimo tego, że jedną z postaci drugoplanowych jest Al Capone, więc nietrudno się domyślić, do czego to będzie zmierzać. Może jednak Grzegorzowi Dziedzicowi uda się mnie zaskoczyć.
Życzę też autorowi, żeby trafił na dobrego redaktora prowadzącego, któremu będzie zależało, aby książka nie usypiała czytelnika, tylko wciągała od początku, i który podpowie, jak to zrobić. Obserwując zabiegi niepromocyjne wydawnictwa Agora mam jednak obawy, czy znajdzie się tam ktoś, komu na czymkolwiek zależy.