Właściwie nie wiem, co mnie podkusiło, żeby odszukać ten staroć sprzed kilkunastu lat i wreszcie go przeczytać. Pewnego dnia po prostu wpadłem na "Zaginioną dziewczynę" podczas buszowania po jednym z internetowych antykwariatów i zdecydowałem się ją kupić — z myślą, że to będzie kolejna książka do zbierania kurzu, że miną lata, nim po nią sięgnę. Ale wtedy pojawiło się drugie kuszenie i myśl: a może przeczytam ją teraz? W końcu dawno nie miałem w rękach naprawdę mocnego, mięsistego thrillera. Może tym razem...
"Zaginiona dziewczyna" to trzecia i — jak na razie — ostatnia powieść Gillian Flynn. Debiutowała w 2006 roku książką "Ostre przedmioty", a trzy lata później wypuściła w świat "Mroczny zakątek". Podobno pracuje nad czwartą książką, więc mam jeszcze trochę czasu, żeby nadrobić pozostałe dwie. Bo "Zaginiona dziewczyna" to thriller absolutnie w moim guście. Trochę w stylu Cobena, trochę w klimatach Javiera Castillo — nastawiony na zwykłego bohatera, a nie kolejnego sfrustrowanego detektywa, komisarza czy innego sztampowego lamusa z odznaką.
Tutaj dostajemy zwyczajne małżeństwo z przedmieść. Niegdyś wiedli dostatnie życie w Nowym Jorku. Nick był dziennikarzem, Amy zajmowała się inwestycjami. Przyszedł jednak kryzys, oboje stracili pracę i z wielkiego miasta przenieśli się na rodzinne zadupie Nicka — do Carthage w Missouri. Poznajemy ich w piątą rocznicę ślubu. Od samego początku widać, że nie jest między nimi najlepiej. Panujący w domu Dunnów chłód sprawił, że nawet mi zrobiło się zimno — a wkrótce sytuacja jeszcze się pogorszy. Tego samego dnia Amy znika. Po powrocie z baru, który prowadzi wraz z siostrą bliźniaczką, Nick zastaje dom otwarty na oścież, a w salonie — pobojowisko. Na pierwszy rzut oka wszystko wskazuje na porwanie. Nick wzywa policję i machina śledztwa rusza pełną parą. Śledczy jednak szybko dochodzą do wniosku, że porwanie mogło zostać upozorowane — i że może chodzić o morderstwo. Nick staje się głównym podejrzanym, zwłaszcza że coraz więcej poszlak przemawia na jego niekorzyść...
Z pozoru to kolejna opowieść o zaginięciu. I to niby nic nowego — właściwie w każdej książce Harlana Cobena mamy ten motyw. Ale w przypadku "Zaginionej dziewczyny" pozory mylą. Nie chcę zdradzać zbyt wiele, bo może ktoś — tak jak ja — sięgnie po tę książkę po raz pierwszy. Powiem tylko tyle: Gillian Flynn dokonuje sprawnej wiwisekcji toksycznego związku, który pięć lat wcześniej scementowało małżeństwo. Teraz Amy i Nick tkwią w betonowym bunkrze bez okien i drzwi, i wydaje się, że tylko śmierć jednego z nich może zburzyć tę konstrukcję, którą ktoś patrzący z boku — i z pewnego oddalenia — mógłby nazwać "szczęśliwą rodziną". Gra pozorów od lat toczy życie Dunnów, a po zniknięciu Amy wreszcie coś drga. Flynn pokazuje nam Nicka jako faceta ze skrywanymi sekretami, a Amy — którą poznajemy za sprawą jej pamiętnika — jako ofiarę zimnego i wybuchowego męża.
"Zaginiona dziewczyna" to thriller bardzo dynamiczny. Tu cały czas coś się dzieje, sprawa zaginięcia ewoluuje, zmienia kierunki i spycha nas pod ścianę, zmuszając, byśmy wybrali tego, komu kibicujemy. W tym wszystkim pomaga narracja pierwszoosobowa — historia opowiadana jest z dwóch perspektyw: Nicka i Amy. Problem w tym, że jedno z nich łże jak polityk na wiecu i jest psychopatą... W sumie też jak polityk, i to taki z górnej półki. Flynn tworzy gęstą, niemal kisielowatą atmosferę, w której każde z małżonków ma swoje tajemnice i niechętnie się nimi dzieli — nawet z czytelnikiem.
Gillian Flynn stworzyła znakomitą powieść gatunkową, w której ostro zabiera się zarówno za żądnych krwi reporterów, jak i społeczeństwo konsumujące medialną padlinę. "Zaginiona dziewczyna" to także książka o obłędzie, sile toksycznych relacji i wynikającej z nich autodestrukcji. To thriller, który wchodzi do głowy jak buldożer, robi rozpierduchę i zadomawia się tam na długo. Gorąco polecam!