Jak zauważa sama autorka i bohaterka tej opowieści, jej romans z Johnem F. Kennedym stanowi zaledwie przypis do przypisu historii prezydenta Stanów Zjednoczonych. I bardzo dobrze, że pani Alford zdaje sobie z tego sprawę, bo dzięki temu lektura jest znacznie ciekawsza. Jeśli szukasz książki o obyczajowym skandalu, którą mógłbyś czytać z wypiekami na twarzy – to nie ten adres.
O samym Kennedym też tak naprawdę wiele się z tej książki nie dowiemy. Owszem, autorka pisze o wrażeniu, jakie na niej – wówczas młodej, trochę naiwnej dziewczynie – zrobił prezydent. Był przystojny, charyzmatyczny, wiedział jak oczarować ludzi. Przede wszystkim jednak autorka świetnie oddaje swoje uczucia. Mimi nawiązała romans z Kennedym latem 1962 r., kiedy podjęła staż w biurze prasowym Białego Domu. Miała wtedy 19 lat. Mimo upływu lat, dalej potrafiła doskonale oddać mentalność dziewczyny wychowanej w latach .50 XX wieku – autorka w zasadzie co chwila tłumaczy, że w tamtych czasach zachowała się tak lub tak ze względu na obowiązującą obyczajowość. Jednocześnie przyznaje, że nie odczuwała wstydu ze względu na romans. Nie czuć w tym jednak hipokryzji, bo autorka opowiada swoją historię bardzo szczerze, spokojnie, prostym językiem. I jest w tym po prostu wiarygodna. Unika szczegółów erotycznych związku z Kennedym, skupiając się raczej na kwestiach „organizacyjnych” (gdzie się spotykali, jak często, kto pomagał ukrywać sprawę), przedstawiając parę miłych (a czasem przykrych) szczegółów ich związku lub anegdotek, czy opisując sprawy uczuciowe. Tak naprawdę fakt, że Mimi wdała się w romans akurat z prezydentem niewiele zmienia – jest zwykłą, podkochującą się w kimś nastolatką, cieszącą się, gdy obiekt jej uczuć zadzwoni. Opisuje, że czuła się troszeczkę zagubiona, ale jednocześnie wyróżniona, wyjątkowa. Pisze, jaką muzykę lubiła, a jaką lubił prezydent i gdzie ich gusta się spotykały. Pisze też o dorastaniu, pierwszych próbach samodzielnego radzenia sobie w życiu, oderwania się od rodziców.
W sumie dwa lata romansu z Kennedym zajmują ledwo połowę książki. Mimi zaczyna od wstępu, w którym tłumaczy, dlaczego w ogóle zdecydowała się napisać książkę i jak dopiero po ponad 40 latach dziennikarze ją odnaleźli. Potem szczegółowo opowiada o swoim domu rodzinnym, szkole do której chodziła, jak dostała się na prestiżowy staż w Białym Domu. O najważniejszych wydarzeniach politycznych tamtego czasu wspomina, ale nie są one bardzo istotne dla opowieści. Więcej miejsca poświęca pracownikom i przyjaciołom Kennedy’ego. Opisuje ich tak, jak widziała ich jako nastolatka, nie zawsze rozumiejąc ich pracę lub relację z prezydentem. A czasem wręcz przeciwnie, domyślała się szybko, że czyjąś rolą są „zadania specjalne” na rzecz prezydenta. Wreszcie Mimi opowiada, jak wielki wpływ miała śmierć Kennedy’ego na jej świeżo zawarte małżeństwo. Tak więc więcej tu znajdziemy szczegółów z życia Mimi niż z życia prezydenta.
Gdybym miała podsumować, czym jest „Stażystka” powiedziałabym, że to historia o najzwyklejszej w świecie dziewczynie z dobrego domu, opowiadającej o pierwszej miłości i dorastaniu, które odbywają się w cieniu wielkiej historii. Kennedy może był czymś więcej niż tylko przypisem do życia Mimi Alford, ale dzięki temu, że autorka dzieli się z czytelnikiem zdecydowanie dłuższym okresem niż tylko dwoma latami romansu, całość czyta się ciekawiej. I dzięki temu „Stażystka” jest lekturą nie tylko dla tych, którzy interesują się Białym Domem i JFK.