Marion “Mimi” Alford jest 70-letnią kobietą, która jako 19-latka została wybrana przez Johna F. Kennedy’ego jako kolejna z jego kobiet na kilka miesięcy. Za panowania JFK w Białym Domu roiło się od sekretarek i pracownic biurowych, które piasowały tę dodatkową funkcję. Romans Alford trwał 18 miesięcy, a po śmierci prezydenta sprawa ucichła. Niestety tylko na 50 lat. W 2003 roku sprawa przeciekła do pracy i Mimi ze spokojnej mieszkanki Nowego Jorku i pracownicy administracyjnej lokalnego kościoła stała się na chwilę minigwiazdą brukowców. Nie mogąc uciec wydała oświadczenie i mogłoby się na tym skończyć, gdyby nie to, że postanowiła napisać książkę…
Alford pochodzi z dobrego amerykańskiego domu, uczęszczała do najlepszych, prywatnych szkół dla dziewcząt. Staż w Białym Domu miał być fantastyczną przygodą i świetnym dodatkiem do genialnego CV. Już w pierwszych dniach swojej pracy w biurze prasowym Białego Domu, Mimo dostała telefon od współpracownika, który pytał czy nie poszłaby popływać. Bez zastanowinia zgodziła się i tak odkryła basen Białego Domu. W godzinach pracy pływały w nim najładniejsze pracownice, a prezydent przychodził wybierać. Tak właśnie wybrał i Mimi. Kierowana sztabem zaufanych współpracowników JFK’a szybko poznała jak należy się zachowywać i którędy do sypialni Najważniejszego. Nawet po skończonym stażu, kiedy Mimi mieszkała już w akademiku, prezydent dzwonił do niej pod pseudonimem i zapraszał na wspólne półoficjalne podróże. Tak młodziutka dziewczyna spędzała czas z prezydentem, niby będąc jego zabawką, niby kochanką, niby przyjaciółką, niby służącą.
Co mnie urzekło w “Stażystce” do dogłębny i uroczy opis amerykańskiego życia lat 60′. Akcja toczy się nie tylko w Waszyngtonie, ale również na Brooklynie i Manhattanie, oraz marginalnie w stanie New Jersey. Co więcej, jeśli książkę potraktować jako powieść obyczajową o przebiegu życia zwyczajnej, amerykańskiej kobiety można pokusić się o stwierdzenie, że Mimi Alford napisała dość przyjemne czytadło. Jej postać bardzo mnie zaciekawiła. Przejścia z pierwszym mężem, praca w kościele, biegi, wychowywanie dzieci i prawdziwa miłość w bardzo dojrzałym już wieku. Te wszystkie zwyczajne rzeczy sprawiły, że poznałam silną kobietę, z którą mógłaby się identyfikować każda z nas. Amerykańska sceneria dodała tylko całości animuszu.
Niestety, znacznym mankamentem, o którym ciągle do końca nie wiem co napisać, był epizod “romansu” z Kennedy’m. Wzięłam to słowo w cudzysłów celowo, gdyż nie mam na ten związek właściwego określenia. Czy potępiam Mimi? Raczej nie, bo kim jestem, żeby mieć do tego prawo? Uważam jednak, że to co się stało powinno skończyć się prostolinijnym oświadczeniem, zamkniętym w kilku zdaniach, które podała do prasy będąc już rozpoznaną przez media. Myślę, że wiele lat po śmierci prezydenta, oraz będąc w sile wieku, po prostu nie wypada pisać o tym jak straciło się dziewictwo z najbardziej wpływowym człowiekiem Ameryki lat 60-tych. Niesmacznie robiło mi się przy opisach jego seksualnych preferencji, oraz jej uległości, której skądinąd Mimi wcale się nie wstydzi, twierdząc, że była młoda i naiwna, a prezydent dawał jej poczucie wysokiej samooceny.
Musiało upłynąć wiele czasu od przeczytania, zanim zdecydowałam się napisać tę recenzję. Jeśli ktoś oczekuje, że książka zabierze go w świat erotycznych uniesień prezydenta, to się rozczaruje. Takich nie było i nie mogło być między 19-letnią, nieświadomą Mimi i JFK’iem, który miał 45 lat. Jedyne co “Stażystka” oferuje to w sumie garść suchych faktów o związku tytułowej bohaterki z prezydentem, oraz szczegółowy opis jej całego (!) prywatnego życia, od narodzin, aż do teraz.
Jak ocenić książkę? Proponuję w dwóch kategoriach. Jeśli Mimi liczyła na to, że rzuci publiczność na kolana swoim romansem z Kennedy’m to wyszła z tego niesmaczna powiasta zasługująca na dwóję. Natomiast jeśli spojrzeć na ksiażkę jako na powieść obyczajową ukazującą życie przeciętnej Amerykanki o dość odważnej postawie wobec mężczyzn, możnaby się pokusić o dobry z minusem.