Na książki Marcina Mortki zwróciłam uwagę przez przepiękne okładki Mórz Wszetecznych. Nie umiałam przejść obok nich obojętnie. Autorowi zaufałam w ciemno i zamówiłam nie tylko wspomniane Rolanda Wywijasa, ale również pierwsze tomy przygód o Edmundzie Kociołku. Nie wiedziałam, czego się mogę spodziewać, ale byłam dość optymistycznie nastawiona. Książki długo musiały odczekać swoje na półce, ale w końcu wzięłam się za nadrabianie zaległości. Mogłabym zapytać sama siebie, dlaczego wzięłam się za tę powieść tak późno, skoro jest ona tak dobra. Nie zapytam jednak. Powiem wręcz odwrotnie – dobre książki trzeba sobie dawkować. Nie wszystko na raz. Chyba.
Edmund Kociołek jest byłym wojskowym kucharzem. Podczas wojny uczepił się właśnie tego zajęcia, będąc w pełni przekonanym, że w spokoju przeczeka wojnę. Jak łatwo można się domyślić, srogo się pomylił. Teraz jednak Kociołek ma żonę i trójkę dzieci, teściową oraz piątkę towarzyszy: elfa, guślarza, dawnego rycerza, goblina i krasnoluda. Mieszanka wybuchowa? Na pewno specyficzna, ale też bardzo sympatyczna i nie dająca się nie lubić. Nasi bohaterowie, zwani ekipą do zadań specjalnych, trudni się rozwiązywaniem problemów, z którymi nikt inny nie jest w stanie sobie poradzić. Niestety praca ta wiążę się z ryzykiem tworzenia sobie wrogów, czego obawia się żona Sara. Kociołek, chcąc wybrankę swojego serca uspokoić, postanawia poprosić księcia Stefana o opiekę. Ten, zanim spełni prośbę dawnego kucharza, prosi go o rozwiązanie pewnej sprawy. Ekipa do zadań specjalnych wyrusza więc na - wydawałoby się - prostą misję. Nie wiedzą jednak jeszcze, z czym przyjdzie im się mierzyć.
Książka wciągnęła mnie od pierwszych stron. Historia opisywana jest z perspektywy Kociołka, który ma dość przyjemny styl bycia. Nie jest niepokonanym bohaterem, któremu zawsze wszystko wychodzi, więc mamy okazję obserwować go w wielu najróżniejszych sytuacjach. Do tego też dochodzi pozostała piątka. Każdy ma swoje indywidualne talenty czy cechy charakteru. Właśnie! To, za co najbardziej doceniam autorów, nie tylko pana Mortkę, ale też innych. Każdy z bohaterów jest inny. Nie tylko może pochwalić się innymi zdolnościami, ale też inaczej się zachowuje, inaczej mówi. Wydają się dzięki temu bardziej prawdziwi (nawet elf, krasnolud czy goblin wydaje się być bardziej rzeczywisty!).
Z kolei jeżeli chodzi o wydarzenia, nie było czasu na nudę. Już od samego początku mamy misję naszych bohaterów, która wprawdzie szybko się kończy, ale była tylko wstępem do czegoś większego. Na samym początku dostaliśmy więc przedsmak tego, co czekało na nas w późniejszej części powieści. I był to bardzo udany przedsmak, bo zaciekawił mnie i kazał czytać, czytać i czytać. Z przyjemnością wracałam do tej powieści i przewracałam kolejne strony. Na szczególną uwagę zasługują też listy, które Edmund Kociołek wysyłał do żony. Chcąc upewnić ją, że ekipa jest bezpieczna, a misja nie ma w sobie nic trudnego i groźnego, dość mocno przeinacza fakty. Dla czytelników, którzy wiedzą, jak sytuacja wygląda w rzeczywistości, listy te dostarczą dodatkowej porcji rozrywki.
Marcin Mortka ma bardzo przyjemny styl, który czyta się lekko i od którego ciężko się oderwać. Jeżeli dodamy do tego świetne pomysły, trzymające w napięciu wydarzenia i świetną kreację bohaterów, mamy przepis na naprawdę wciągającą lekturę.