No nie, panie autorze. Takich numerów się nie robi czytelnikowi.
Dobrze zacząć, wciągnąć, a na koniec pokazać środkowy palec? Ha, ha, ale was nabrałem! Myśleliście, że co? Będziecie mieć jakąś satysfakcję z lektury? A figa! To wszystko była ściema.
Rzecz jasna, zgodnie z zasadami sztuki, do tego, co mnie najbardziej wkurzyło dojdę na końcu. Najpierw o zaletach.
Bez dwóch zdań, tak oryginalnego tematu i bohatera nie było w polskiej literaturze od lat. Pracownik szpitalnego prosektorium, z wykształcenia ratownik medyczny, po godzinach dorabia sobie wykopując z cmentarzy świeże zwłoki, które potem służą jako pomoce naukowe studentom medycyny, bo brakuje dawców. No niby, można przyjąć, że to poświęcenie w służbie nauki, ale nie ma ani słowa o tym, że po lekcji anatomii poszatkowane ciała wracają do grobów, więc sprawa jest jednak wątpliwa moralnie. Ale dylemat bohatera zasygnalizowano, więc czytam uważnie, licząc, że coś z tego jeszcze wyniknie.
Bohater budzi emocje, nie do końca pozytywne, ale mimo wszystko mu kibicujemy. Nie było mu w życiu łatwo, wreszcie znalazł dziewczynę, z którą może ułożyć sobie życie, ma szansę wrócić do normalności, zamiast codziennie ocierać się o śmierć, na którą już zupełnie zobojętniał, może wrócić do ratowania życia. Bardzo chcemy, żeby coś wreszcie mu się udało.
Wielką zaletą są również świetnie oddane realia pracy ratowników medycznych i klimat szpitalnego prosektorium. Wyczuwam w tym więcej niż dobry research. Takie rzeczy trzeba albo przeżyć na własnej skórze, albo mieć bardzo rzetelnych i zaufanych informatorów.
I tu kończą się zalety, bo co z tego, że temat i bohater w porządku, kiedy cała reszta kuleje.
Kuleje przede wszystkim dramaturgia. Przez pół książki niewiele się dzieje, poznajemy tylko nowe aspekty życia bohatera, historia ma wyłącznie charakter obyczajowy, dużo w niej niewnoszących niczego nowego powtórek.
Bardzo mi też przeszkadzają pojawiające się w zbyt dużym zagęszczeniu sny bohatera. Za pierwszym razem czytam uważnie, bo sen jest realistyczny. Szybko jednak dowiaduję się, że taki rozwój wydarzeń, to tylko senna mara. Za drugim razem, gdy coś dzieje się nie tak, domyślam się, że to tylko ściema, więc czytam na przyspieszonych obrotach. Kolejne sny po prostu omijam, bo nie interesują mnie alternatywne, nierzeczywiste wersje wydarzeń, niemające wpływu na akcję i niedające szansy czytelnikowi na samodzielne rozwiązanie zagadki. To tylko zapychacze. Przypominam, że książka sprzedawana jest z półki thriller/kryminał.
Kiedy wreszcie pojawia się zwrot fabularny (bohater otrzymuje bardzo nietypowe zlecenie, które się komplikuje), akcja przyspiesza, historia zaczyna robić się bardziej kryminalna i nawet trzyma w napięciu. Czytam z zainteresowaniem, bo chcę się dowiedzieć, do czego to wszystko doprowadzi. No i kiedy dochodzi do finału niespodziewanie wybucha bomba, która mnie zabija.
Patryk Jurek nie ukrywa inspiracji książką „Fight Club” (ten tytuł pojawia się na kartach powieści). Jeśli czytaliście, może zaczniecie w tym momencie przeczuwać pismo nosem. Tylko, że Palahniuk nie robi z nietypowości bohatera żadnej tajemnicy i dzięki temu ta postać jest wielowymiarowa i uzasadniona psychologicznie (nie wiem, niestety, jak to było w filmie, ponieważ nie zdzierżyłam wylewającej się zewsząd przemocy i przestałam oglądać w połowie). U Jurka o wszystkim dowiadujmy się na samym końcu. Cała ta, jak by się wydawało, precyzyjnie zapętlona fabuła okazuje się bez sensu, ponieważ…
Tu chciałam, jak zwykle, wrzucić paskudny spoiler, ale po namyśle zrezygnowałam. W tej historii coś jednak jest, chociaż przede wszystkim jest zmarnowany potencjał. „Pomarlisko” to debiut literacki autora. Może niepotrzebnie rzucił się na tak trudny temat, nie wiedział jak skończyć i poszedł na łatwiznę? A może od początku miał pomysł na taki finał, bo uznał, że czytelnicy wolą być zaskakiwani królikami wyciąganymi z kapelusza niż usatysfakcjonowani logiką zakończenia? Nie wiem. Niezależnie od intencji – nie wyszło. Jak dla mnie. A wy zawsze możecie mieć własne zdanie.