Wiadomo nam, że programy telewizyjne są nagrywane, montowane z najlepszych ujęć i wtedy Anthony Bourdain jawi się jako spec od kuchni i jej tajemnych technik. Niestety, po napisaniu książki odkrył swoje prawdziwe oblicze człowieka, który wie lepiej, jeśli nie najlepiej, ignorując przesłanki kulturowe odwiedzanego kraju. Pisząc o kuchni trzeba mieć w pamięci jej rodowód, np skąd wywodzi się takie a nie inne podejście do danego gatunku mięsa, czy w ogóle postrzeganie jakichkolwiek zwierząt w narodowej kuchni. A tu wyszło trochę tak, że wpada obcokrajowiec, chce coś zobaczyć i skosztować, ale chyba zbytnio nie zajmuje go temat, bo opis potraw jest zdecydowanie pobieżny. Trudno było mi czymkolwiek sie tu delektować. I nie chodzi o smaki stołu, ale przede wszystkim sposób przedstawiania historii. O samym durianie kiedyś czytałam opis na kilka stron, gdy jakiś Europejczyk przeżywał zmagania z własnym poczuciem smaku, smrodem owocu i chęcią skosztowania czegoś zupełnie nieznanego. Ale nie po to znalazł się tam, gdzie dotarł z zamiarem poznania społeczeństwa, żeby rezygnować przy pierwszych trudnościach. Tak więc brnął w sytuację opisując jej szczegóły, swoje podejście i kolejne kroki zaznajamiania się z owocem, a dalej smak ewoluujący na jego języku i to co pozostało po nim na drodze przeżyć bohatera. Do tej pory pamiętam, iż byłam tak nakręcona opisaną sytuacją, że sama pokusiłabym się o skosztowanie, choćby przy zaciśniętym nosie, by nawet nieprzyjemny zapach nie stanął mi na drodze konsumpcji. Natomiast to co opisuje autor "Świata od kuchni" to jakieś migawki w porównaniu z tym, o czym już miałam okazję przeczytać, choćby na blogach.
Jak wiemy, kuchnia pozwala najlepiej poznawać naród, bo w niej tkwi wielowiekowa tradycja i historia, co ma wpływ na charakter i podejście mieszkańców. Inaczej do zwierząt podchodzą Europejczycy, którzy głównie stykają się z porcjowanym mięsem w sklepie, inaczej Azjaci, którzy preferując świeży pokarm, muszą go sobie "upolować" nawet w restauracji. Nigdy nie zapomnę programów Gordona Ramsaya, szczególnie z podróży kulinarnych po Wietnamie, Korei, Kambodży, Japonii, gdzie w naturalny sposób odtwarzał potrawy regionalne, jednak znając swoje ograniczenia nie próbował każdej rzeczy, będącej jednocześnie wyznacznikiem kulinarnej listy przysmaków, ale też w żaden sposób nie ośmieszał lokalnych zwyczajów. Dlatego nie wydaje mi się, żeby były potrzebne przytaczane szczegółowe opisy, jak to najpierw zabija się i patroszy zwierze, żeby potem podać wybraną potrawę. Tak samo, jak problemy gastryczne Bourdaina bynajmniej nie spotęgują wrażenia, iż oto w pełni czytelnik zakosztował kulinarnych uniesień. Jedynie czemu to wszystko ma służyć, to zwiększeniu stron książki, której takie wstawki z pewnością nie uratują.
Owszem, pojawiają się w książce istotne wiadomości przytaczane za pośrednictwem ludzi, z którymi styka się autor, jednak podane są w sposób wielce oszczędny, a to przecież one powinny odgrywać znaczną rolę w treści o kuchni i jej produktach, a nie ego sławnego kucharza. To przecież miała być podróż kulinarna, ukazująca nam bogactwo smaków świata, a wyszła papka głównie na temat osobistych przeżyć, najczęściej po alkoholu i o niestrawności.
Osobiście nie wierzę,że można jakiś posiłek określić mianem idealnego, chyba że tylko pod wypływem chwili, w której go kosztujemy. Jest tyle przeróżnych smaków w obrębie jednego kraju, a co dopiero na całym ziemskim globie, że nie ma sensu ograniczać się. Dziś idealna była dla mnie świeża botwina, jutro może to być pstrąg, a za tydzień coś zupełnie innego. Ważne, żeby jeść ze smakiem w przyjemnym towarzystwie. Obawiam się, że przy Anthonym żaden posiłek nie byłby dla mnie smaczny.