Kierując się legendarną kobiecą intuicją, spostrzegłam, że w Mikołajowym rozgardiaszu zaistniał naglący problem „cóż to destrukcja ma dostać pod choinkę”, zatem czym prędzej pospieszyłam, by wybawić z kłopotu. Kilka westchnień, trochę narzekania, szczypta medytacji przy odpowiedniej półce w księgarni i tak oto dnia wigilijnego ściskałam w swych łapkach kolejną powieść Eoina Colfera o wdzięcznym tytule Lotnik.
Książka traktuje o zaskakujących losach Conora Broekharta, tytułowego Lotnika, przez całe życie gnanego jednym pragnieniem – by latać. Już jego narodziny miały miejsce w osobliwych okolicznościach – przyjść na świat w balonie, który w dodatku pędzi na spotkanie z ziemią bynajmniej nie w celu miękkiego lądowania, to nie byle co. Później chłopak również ma wiele okazji, by się wykazać, czy to osiągając wysokie noty w nauce, czy ratując Isabellę, córkę króla Wysp Saltee, z płonącej wieży; oczywiście spektakularnie, bo sfruwając z tejże na lotni zmontowanej z flagi niewielkiego królestwa. O tak, Conor to szczęściarz, ale fortuna jest kapryśną osóbką i odwróciła się od niego bez większych ceregieli, obojętna. I tak oto czternastolatek zostaje wrobiony w zabójstwo Victora Vigny'ego (domniemanego szpiega, rebelianta i mordercy dobrego króla Mikołaja) oraz własną, bohaterską śmierć. W rzeczywistości zaś ląduje w więzieniu na Małej Saltee, załamany i zapomniany. Natomiast sprawca całego zamieszania, prawdziwy zdrajca i zabójca, marszałek Bonvilain, przejmuje kontrolę nad państwem, niepowstrzymywany przez załamaną przyszłą królową i rodziców Conora, zdruzgotanych śmiercią syna.
Jednakże Conor Broekhart-Finn nie ma zamiaru umrzeć w kopalni diamentów lub dać się Bonvilainowi powtórnie wykorzystać. Po zapoznaniu się z rzeczywistością więzienia i pozyskaniu sojuszników, natychmiast zaczyna wcielać w życie plan ucieczki z Małej Saltee. Do celu zaś prowadzi tylko jedna droga – powietrzna...
Fabuła jest dość oklepana – osobnik wrobiony w morderstwo, robi wszystko, by oczyścić swe imię – i zadziwiająco... krótka (nim się obejrzałam, koniec powieści), ale Colfer po raz kolejny dowiódł w mych oczach swego geniuszu. Wziąwszy rzeczoną fabułę i stworzył coś, czego nazwanie nudnym bądź przewidywalnym byłoby istnym bluźnierstwem. Rzuca głównemu bohaterowi kłody pod nogi, popycha go i trąca, a Czytelnik z zapartym tchem śledzi działania postaci – czy zdąży? Czy pokona? Czy uwierzą? Akcja pędzi na złamanie karku, lecz w sposób, jaki wyklucza pogubienie się w wydarzeniach lub zostanie w tyle; cały Eoinowski kunszt. Niemniej czuję się nieco rozczarowana tą prędkością, ponieważ było niewiele czasu na zgłębianie się w psychikę Conora czy Bonvilaina, byłam zmuszona śledzić wydarzenia z wytężoną uwagą, nie zastanawiając się zbytnio nad cechami postaci.
Jednakowoż podczas lektury udało mi się zauważyć, że Broekhart-Finn przez dwa lata więzienia nabrał głębi, zmężniał i stwardniał, choć nie miałam styczności z tym procesem – Colfer zwyczajnie ominął ów mroczny czas, rzucając czytającemu na pożarcie kilka akapitów, streszczających, jak Conor zyskał sobie przychylność innych więźniów i jakie kroki uczynił w stronę wolności – nieładnie. Mimo okrucieństwa, z jakim się zetknął, w głębi duszy pozostał tym samym radosnym chłopakiem, pragnącym wzbić się do gwiazd i robiącym wszystko, by to pragnienie ugasić. I udało mu się! Szkoda tylko, że nie było nikogo, kto odnotowałby to wydarzenie; tylko w legendach Wielkiej Saltee zarysowała się postać tajemniczego człowieka-ptaka.
Autor mistrzowsko doprowadził do uwięzienia Conora, radośnie splatając gęstą sieć intryg, nienawiści i strachu, łagodząc ją ciętym, nierzadko wisielczym humorem, tak charakterystycznym dla swojej prozy, oraz wciąż żywym, jasnym marzeniem głównego bohatera, tlącym się w jego świadomości stale, nieprzerwanie, choć robiono wiele, by ów płomyk smętnie zgasł. Nie raz, nie dwa na moje usta wpływał uśmiech, wywołany celną uwagą Conora czy drobnymi, niefortunnymi zdarzeniami (jak poślizgnięcie się na psiej kupie), które złośliwie spotykały tylko czarne charaktery, najwyraźniej doszedłszy do wniosku, że chłopak dość się nacierpiał. W pewnym momencie zaczęło mnie to irytować; Colfer przejawia niepokojącą tendencję do stwarzania szczęśliwych zbiegów okoliczności, dzięki to którym bohater wychodzi z opresji cało, bądź z drobnymi obrażeniami, które ostatecznie i tak nie mają znaczenia.
Niemniej zachęcam wszystkich i w każdym wieku do sięgnięcia po tę powieść, bo niewielu pisarzy potrafi pozostawiać po sobie podobną mgiełkę ciepła. Mgiełkę wolności, marzeń i dobra, które zawsze zwycięża.