Podobno dobre nastawienie stanowi połowę sukcesu, zatem postanowiłam, iż moje nastawienie będzie wręcz entuzjastyczne. Utwierdzała mnie w nim dodatkowo bardzo pochlebna nota zamieszczona na okładce, która głosiła, że będę miała do czynienia nie tylko z powieścią skrojoną po mistrzowsku, której akcja jest wartka, choć kameralna, dialogi błyskotliwe a postaci barwne i niejednoznaczne, ale co więcej, iż w moje ręce dostała się pozycja będąca „perłą polskiej powojennej literatury”, której kultowy autor ”udowodnił również, że język polski znakomicie opisuje erotykę”. Jeśli doda się do tego fakt, iż książka została zdjęta przez cenzurę bardzo szybko po ukazaniu się jej w obiegu z powodów obyczajowo- politycznych, co nie przeszkodziło by ta sama pozycja ukazała się w kilka lat później w Wielkiej Brytanii oraz Niemczech, a po niedługim czasie na jej podstawie nakręcony został film, który wywołał „(…) nagonkę oficjalnej krytyki (…)” zarówno na reżysera, jak i ponownie, samego pisarza. Aż nadszedł w końcu ten moment, gdy przepełniona zapałem umościłam się w fotelu, z którego planowałam wstać dopiero, po przeczytaniu powieści, która liczyłam na to, że wciągnie mnie w wir fascynującej, porażającej opowieści. Jednak o tym, że moje czekanie na porażenie, czy porwanie w jakiekolwiek bądź wiry jest bezproduktywne, przekonałam się bardzo szybko już po kilku pierwszych stronach.
„Siedem dalekich rejsów” Leopolda Tyrmanda jest pozycją, która zdecydowanie zawiodła moje oczekiwania, zarówno pod względem fabularnym, jak również zapowiadanej, acz wątpliwej jakości wartkości akcji ubarwionej postaciami, których dialogi miały być (a niestety, nie były) niby błyski samurajskiego miecza- celne, szybkie i wyważone. Dobrnięcie do końca tej niespełna dwustustronicowej, wyjątkowo nudnej powieści, która przez samego Tyrmanda została nazwana „zabawną”, zajęło mi nadspodziewanie dużo czasu.
Od momentu gdy Jan Roland Nowak inteligentny, piekielnie przystojny cwaniaczek Niewiadomoskąd i Ewa Kniaźniołęcka, zjawiskowo piękna i błyskotliwa, dwudziestopięcioletnia magister historii sztuki z Warszawy, stawiają swe stopy na stacji dworca w niewielkim portowym mieście na Zachodnim Pomorzu, już wiadomo, że Ci dwoje są skazani na romans. Czy trzeba dodawać, że owa duchowa więź, która następnie przeradza się w niemal zwierzęce pożądanie nawiązuje się po zaledwie chwili ”bystrej” rozmowy? W ciągu trzech dni, w na co dzień szaroburym ospałym Darłowie wczesną wiosną roku 1949 zdarzy się więcej niż prawdopodobnie w całej jego dotychczasowej historii. To właśnie tutaj, dzięki swemu nadzwyczajnemu sprytowi Nowak odkryje lokalizację bezcennego skarbu, tryptyku króla Eryka Pomorskiego, który stanie się dla niego szansą na lepsze życie poza granicami opanowywanej przez komunizm Polski. To w Darłowie nad szklanicami chrzczonego alkoholu odbywać się będą przesycone egzystencjalnym zmęczeniem niekończące się rozmowy na tematy, których rozpiętość będzie się wahała od spraw dotyczących ogólnie rzecz ujmując- życia, przez nadciągające upaństwowienie, kondycję moralną kobiet, a skończywszy na rozważaniu stopnia zdezelowania moralnego żony piekarza- alkoholika. W tym niewielkim miasteczku Nowak będzie wygłaszał oracje, wytrącające z równowagi niejednego obywatela, po wielokroć wzbudzi w sobie zazdrość o Ewę, która między zapoznawaniem się z zabytkami w miejscowym kościele św. Gertrudy a obiadkami w Hotelu Pod Zamkiem i na plebani, onieśmiela za każdym razem podstarzałego dyrektora muzeum swym profesjonalizmem i wręcz wybitnym jak na swój wiek znawstwem zagadnień.
I to właśnie w Darłowie Tyrmand umieścił scenę, której opis tak bardzo zgorszył czuwające nad morale narodu, oko cenzora.
„Siedem dalekich rejsów” to książka, do której zrozumienia, w moim odczuciu, nie wymagana jest od odbiorcy intelektualna gimnastyka artystyczna i wszechstronne oczytanie, ale raczej żelbetonowa cierpliwości i zaawansowana odporności na przesyt, którym autor na każdym kroku hojnie uracza czytelnika. Kameralność rozmów i przestrzeni bardzo szybko przeradza się w klaustrofobiczną depresję, której nawarstwianie jest wprost proporcjonalnie do dymu papierosów masowo wypalanych przez bohaterów powieści (może to jest właśnie ta „dynamika akcji”?).
Czy poleciłabym „Siedem dalekich rejsów”? Zdecydowanie tak, ale tylko z jednego powodu: jako przykład tekstu uznanego przez szacowne grono cenzorów raczkującego PRL-u za wyuzdaną pornografię.
Izabela Nowak
*użyte przeze mnie cytaty pochodzą z ksiązki Leopolda Tyrmanda "Siedem dalekich rejsów" wydanej przez Wydawnictwo MG w Warszawie w 2009 roku.