Powieść Jamesa P. Blaylocka trafiła do mnie po serii książek, które przyprawiły mnie o poważne stany przedzawałowe. Po powrocie do względnej równowagi emocjonalnej i zaparzeniu świeżej kawy,zasiadłam do czytania „Widm minionych nocy”. Co bardziej zatroskanych moim polekturowym losem, uspokajam- przeżyłam i mam się dobrze.
Akcja powieści rozgrywa się w amerykańskim stanie Oregon. Do starego domu w kanionie Trabuco przeprowadza się Peter, który z dala od miejskiego zgiełku chce rozpocząć swoje nowe, porozwodowe życie. Jednak pół roku później w spokojną codzienność, którą główny bohater zaczął dzielić ze swoją dawną miłością, rozwódka Beth i jej syn Bobbym, wkrada się niespodziewanie niepokój. Odgłosy wiejącego wiatru mieszają się z płaczem dziecka, a w okolicy pojawia się tajemnicza postać, czarnowłosej kobiety. Tknięty złym przeczuciem Peter, postanawia odwiedzić dom swojej byłej żony, gdzie znajduje spakowane bagaże, które Amanda przygotowała na wyjazd na Hawaje dla siebie i ich dziecka, natomiast po samych podróżnikach nie ma śladu. Okazuje się że ich zniknięcie zapoczątkowuje serię niezwykłych wydarzeń.Obudzona zostaje nie tylko mroczna przeszłość domu, ale także widma jego mieszkańców. Zmarli i towarzyszące im pod koniec życia emocje, powracają. Chcąc rozwiązać zagadkę zniknięca swojej rodziny, Peter musi poznać prawdę o wydarzeniach, które rozegrały się dawno temu w kanionie Trabuco. Dodatkowo staje przed nim zadanie obrony Beth przed demonicznym przybyszem, którego obsesyjna fascynacja zaczyna zagrażać jej życiu.
Dzikie odludzie, nawiedzony dom, w którym jak się okazuje, główny bohater mieszka ściana w ścianę z zamurowanym trupem, duch kobiety wałęsający się podczas wietrznych nocy po kanionie, przerażający płacz dziecka mieszający się z zawodzeniem wiatru, złowieszcze szepty, morderstwa z zazdrości i samobójstwa, fanatyczni wielbiciele, złowieszcza symbolika z pozoru nieszkodliwych pamiątek- to tylko niektóre elementy, które złożyły się na fabułę „Widm minionych nocy”. Autor buduje światy, których równoległość gwałtownie zostaje zaburzona. Ludzie i mroczne wydarzenia z przeszłości nie tylko powracają we wspomnieniach najstarszego z mieszkańców kanionu, w pewnym momencie zaczynają ingerować w egzystencję żyjących a następnie drapieżnie próbują wciągnąć ich w rzeczywistość, w której zostali uwięzieni. Blaylock nie daje czytelnikowi czasu na odetchnięcie od poczucia zagrożenia. Niebezpieczne są zarówno upiory, jak i demoniczny fanatyk, niejaki Adams, który w imieniu miejscowego biznesmana skupuje ziemie i posiadłości okolicznych mieszkańców, nie stroniąc przy tym od brutalnych metod perswazji względem bardziej opornych. Jak się okazuje, jego prowadzący szemrany interes szef, ma również na swoim sumieniu historię, której ujawnienie mogłoby doszczętnie zniszczyć jego reputację. Wartka akcja, przystępny język to dodatkowe atuty „Widm…” Jednak parę kwestii zamiast przerazić, wywołało szeroki uśmiech na mej twarzy. Blaylock, jak na prawdziwego Amerykanina przystało, musiał umieścić w swojej prozie elementy, które stanowią chyba filar wszystkich powstających wytworów ichniej „kultury i sztuki”. Do najbardziej charakterystycznych należą oczywiście piękne jak lalki barbie kobiety, wyjątkowo samczy mężczyźni, nieśmiertelny, baśniowy motyw „dobro zwycięża, zło zostaje ukarane”, stary mędrzec, który „wie, ale nie powie” czy chociażby obowiązkowe wystąpienie scenki a la kultowe „let’s go home”.
Chociaż autor „Widm…” czasami niezbyt dyskretnie zaznacza miejsca, w których odbiorca powinien się bać, warto zasiąść do lektury tejże jakże zacnej powieści, która od czasu do czasu potrafi podnieść czytającemu wszystkie włosy na plecach.