To nie nowina, że uwielbiam absurd w każdej postaci, a taki lekko weirdowy, muśnięty na dokładkę bizarro i podszyty satyrą, to jest w ogóle coś, czego nie mogłabym przegapić. Dlatego też nieprawdopodobna i nieprzewidywalna powieść Krzysztofa Detyny pt. „Spałem z Elizabeth Straffton, teraz żałuję”, musiała rozgościć się i u mnie.
*
Pamiętajcie. Jeśli już zdecyduje się na romans z mężatką lub żonatym, sprawdźcie czy druga połówka obiektu waszego pożądania nie jest aby na tyle zdeterminowana i zamożna, by wynająć mordercę…
Adaś, nasz ofermowaty aczkolwiek niegłupi bohater, tego oczywiście nie zrobił i wpakował się w efekcie w niezłą kabałę. Przyłapany na igraszkach z kochanką, schował się – cóż za banał – w szafie. Zamiast jednak, jak przystało na prawdziwego mężczyznę, dać się zastrzelić rogaczowi ze śrutówki, po prostu rozpłynął się w powietrzu. A dokładniej mówiąc, pośród ubrań swojej lubej. Urażony i porywczy Pan Straffton, oczywiście nie zamierza tego tak zostawić. Zatrudnia więc bardzo skutecznego „czyściciela”, który ma wytropić i zlikwidować frywolnego lubieżnika.
Na tym, co zagraża Adasiowi, opiera się główna oś fabularna, ale toczące się wokół niej wydarzenia chociaż napędzają akcję, nie są najważniejsze. Chronologia i przestrzeń są tutaj całkowicie zaburzone, panuje – na szczęście tylko pozorny i zamierzony - chaos. Poznajemy bowiem smutne dzieciństwo bohatera, jego dorosłość nieudacznika i spędzamy z nim sporo czasu w jego nudnej i beznadziejnej pracy w korpo: w firmie produkującej ostrzałki do ołówków. Dowiadujemy się także dlaczego udało mu się, w taki a nie inny sposób, ulotnić z szafy kochanki. Mianowicie, Adaś, oprócz permanentnego życiowego pecha, posiada także niesamowitą umiejętność przemieszczania, która niejednokrotnie uratowała mu już skórę. Chociaż z tą skórą to za dużo powiedziane, ponieważ by mógł z tej nadnaturalnej umiejętności skorzystać, musi ona być zapisana wyraźną blizną na mapie jego ciała (chociaż nie jest to opowieść superbohaterska, to nie mogłam jakoś w tej kwestii pozbyć się skojarzenia z Deadpoolem). I pomyśleć, że ta oszpecająca degrengolada zaczęła się od niewinnej wizyty w ZOO i nieoczekiwanego spotkania z tygrysicą…
Z jednej strony trudno się podczas lektury nie śmiać. „Przygody” Adasia są pełne oryginalnej ironii, autoironii, żartów sytuacyjnych, celnych, sarkastycznych uwag i rozbrajającej beznadziei. Ponadto, jak już wspominałam, nasz bohater pracuje w korpo – a każdy, kto się z takowym kiedykolwiek zetknął, wie, że to samo w sobie bywa rozkosznie pocieszne. Z drugiej nie da się ukryć, że Adaś jest postacią tragiczną. W wyniku zaniedbań niedojrzałych emocjonalnie rodziców, został wepchnięty w tryby nędznej wegetacji, a także stał się na wskroś samotnym, kruchym i niestabilnym „chłopcem”. Na kartach powieści jawi nam się wręcz niczym grecka Antygona: złapany w kleszcze losu, jakiejkolwiek decyzji by nie podjął, ta musi przynieść fatalne w skutkach konsekwencje. Efekt ten jest szczególnie widoczny w zakończeniu powieści, które nota bene, dalekie jest od klasycznej puenty i wyłuszczania czegokolwiek czytelnikowi.
Lubię literackie eksperymenty, który wypychają czytelnika ze strefy komfortu, nie siląc się na poważne diagnozy i objaśnianie mu od nowa świata, na jedyną słuszną modłę. Detyna dał się poznać, jako doskonały obserwator, który sprytnie łaskocze nas opowieścią, a my poddając się zabawnej narracji, nawet nie zauważamy momentu, w którym, figlarny przecież tekst, zaczyna nas niepokojąco uwierać. W końcu dociera do nas, że śmiejemy się tutaj także z siebie. Takiego luzu i takich książek nam trzeba.
P.S. Czy tylko mój mózg czytając „Adaś”, dopowiada „Miauczyński”?
[barter]