Trzy rzeczy zasadniczo działają na niekorzyść tej książki. Raz, że to powieść debiutancka, dwa, że pierwsza część trylogii, i trzy, bo fabuła opiera się na oklepanym wątku sensacyjno-religijno-apokaliptycznym. Na plus natomiast – naprawdę fajna okładka, tytuł i coś w nocie wydawcy, co każe sądzić o jakimś powiewie świeżości w starym temacie. Irracjonalna może wydawać się decyzja o lekturze „Sanctusa”, a jednak słuszna.
Na początek kilka słów oburzenia. Nie całkiem rozumiem, jak wydawca może określać „Sanctusa” „…pierwszą częścią znakomitej trylogii”, kiedy sam autor nie zna jeszcze terminu ukończenia drugiej części, co powoduje znaczne trudności w jej ocenieniu – ta ‘znakomitość’ powinna chyba się na początku stwierdzenia znaleźć. Ciekawe jest ocenianie poziomu całości, na podstawie tylko jednej z trzech części. Jakbym w ten sam sposób oceniał jakość ponad 300-stronicowych książek po pierwszych stu, to większość prezentowałaby najwyżej mierny poziom. Niezbyt dobrze również nastraja wiadomość, że to powieść debiutancka. W połączeniu z informacją o trylogii mam dziwne obawy, że autor nie do końca wie na co się porywa. Jako czytelnik, muszę dać książce naprawdę duży kredyt zaufania (?) – oby mnie zaciekawiła i skusiła na kolejne dwie części.
Coś mnie jednak skłoniło do chwycenia „Sanctusa” i poświęcenia mu parunastu godzin swojego życia. Tak, przede wszystkim tytuł i niebanalna okładka, która przyciąga wzrok i swoją prostotą przekazu zachęca skuteczniej niż nota wydawcy. Chociaż tej również mam mało do zarzucenia, bo w miarę krótkim tekście udało się wpakować wyjątkowo treściwe i skuteczne „streszczenie książki” i dać sygnał, że tym razem raczej nie będzie sztampowo.
I całkiem sztampowo nie jest, chociaż od pewnych rozwiązań fabuły nie dało się uciec. Główna bohaterka, Liv Adamsen, jest w miarę zwykłą dziennikarką śledczą. Do czasu, aż pewien tajemniczy mnich nie rzuca się ze szczytu góry, jednego z najstarszych ośrodków religijnych na świecie. Mnich zdaje się należeć do zakonu nieistniejącego od wielu setek lat, a policyjna autopsja ujawnia tajemnicze znaki na jego ciele. Od tego momentu Liv zostaje mimo woli wciągnięta w ciąg wydarzeń, który może zmienić świat, nieświadomie stając pomiędzy dwiema grupami walczącymi o Sanctusa – jedni, Sancti, trzymają go w ukryciu, drudzy, Mala, pragną jego ujawnienia. Czym jest Sanctus, jak może wpłynąć na świat, jaki związek ma z tym Liv? – to tylko niektóre pytania pojawiające się w książce.
Tego jednego panu Toyne mogę tylko pozazdrościć. Facet wie jak zbudować napięcie i wzbudzić ciekawość w czytelniku. Pod tym względem dorównuje najlepszym pisarzom. Problemem może być natomiast styl pisania, który objawia się, czasami przesadnym, lakonizmem i powiązanym z nim językiem. Na dodatek podział książki na ponad 140 rozdziałów, gdzie każdy ma 2-6 stron, w moim odczuciu był jakby literacką czkawką, bo czytało się to tak jakbym miał czkawkę. Dosyć często wątek po prostu się ucinał się w środku akcji i przeskakiwał do innego wątku, a potem niespodziewanie wracał w losowym momencie poprzedniego. Zabieg może i przydatny w połowie lub pod koniec książki, za to nie do końca udany i zrozumiały na jej początku. Z tego właśnie względu przeciętnemu czytelnikowi może być trudno się ‘wgryźć’ w fabułę.
Jednakże, książka całościowo wypada na duży plus. Nie mogę się w pełni zgodzić z wydawcą, że ta książka jest „znakomita” – sam dobry pomysł nie wystarczy. Za to mogę powiedzieć, że jest bardzo dobra. Spokojnie mogę ją polecić miłośnikom wiekowych tajemnic, teorii spiskowych i historii a’la „Kod Leonarda da Vinci” – nie zawiedziecie się. Ja osobiście czekam cierpliwie na drugą część :)
[Recenzję opublikowałem wcześniej na moim blogu -
http://fri2go.abstynent.net]