Gdyby jeszcze tydzień lub dwa temu ktokolwiek ze znajomych lub otaczających mnie ludzi zapytał się o jakiś dobry i wciągający thriller z wątkiem religijnym, apokaliptycznym i z szeroko zakrojoną intrygą oraz szeregiem tajemnic, mnie na usta od razu rzuciłyby się tytuły znane bardziej lub mniej. Na pierwszy ogień poszłyby powieści Dana Browna, potem mógłbym wspomnieć o „Dniu Zagłady” oraz „Władcach Ciemności”, które miałem okazje przeczytać. Gdyby teraz ktoś zadał mi to pytanie, pierwszą odpowiedzią byłaby świetna książka Simona Toyne’a – „Sanctus” wydana niedawno przez Prószyński i S-ka.
Przenosimy się do Tureckiego miasta Ruina, w którym to wznosi się niezdobyta od tysięcy lat twierdza jaką jest Cytadela. Zamieszkiwana jest przez mnichów strzegących tajemniczego Sakramentu, i tylko garstka wybranych wie czym owy jest. Jednak jeden z mieszkańców twierdzy, po poznaniu tego sekretu, postanawia, że ludzie muszą się o tym dowiedzieć. I tak oto wypełniając fragment apokaliptycznej przepowiedni rzuca się z góry Cytadeli, wywołując tym samym prawdziwy wir wydarzeń, prowadzący do możliwego spełnienia się przepowiedni. Okazuję się, że jedyną osobą zdolną do zidentyfikowania zwłok jest Liv Adamsen, której przez ten fakt grozi śmiertelne niebezpieczeństwo.
Powieść na początku jest jedną wielką tajemnicą, pierwsze strony nic nam nie mówią ani nie wyjaśniają, przez co rodzi się w nas cała masa pytań. Muszę przyznać, że choć lekko mnie ta całkowita niewiedza irytowała, to dzięki temu „Sanctus” niesamowicie trzyma w napięciu i niepewności. Możemy się tylko domyślać, czym jest tajemniczy Sakrament, jakie znaczenie miał skok mnicha, lub dlaczego główną bohaterkę już po przylocie do Turcji chciano porwać.
Lekko nużąca na początku, świetnie rozkręciła się już po kilkudziesięciu stronach wciągając czytelnika i dostarczając mu dużą ilość akcji, pościgów, strzelanin i porwań. Dodatkowo, autor raczy nas zaskakującym zakończeniem powieści i dużą liczbą zwrotów akcji. Podobnie jak w wielu znanych thrillerach lub kryminałach, również tutaj zasługuje na uwagę połączenie w całość wszelkich poszlak(słowa wyryte w ziarnach, słowa heretyckiej biblii) do którego nie mam żadnych zastrzeżeń. Na pewno nie spodziewałem się tak spektakularnego końca.
To co dzieje się w książce, można by opisać mianem punktu kulminacyjnego wojny religijnej trwającej tysiąclecia, zaczętej przez dwa plemienia Jahwe i Mala, kontynuowanej przez ich potomków przez wiele lat. Bardzo ciekawie autor opisał początek tej skrytej wojny oraz jej przebieg. Liv Adamsen zostaje wepchnięta w sam środek wydarzeń, gdzie po jednej stronie stoją mnisi(nader często wyposażeni w Beretty lub Glocki), z bezwzględnym opatem wydającym im rozkazy a po drugiej, Kathryn Mann, jej ojciec oraz syn Gabriel, członkowie organizacji charytatywnej będący potomkami plemienia
Mala. Dorzućmy do tego policję próbującą rozwikłać sprawę tego specyficznego samobójstwa i mnichów, którzy znajdują się we wnętrzu Cytadeli i próbują odkryć tajemnicę Sakramentu, i wychodzi nam właśnie „Sanctus”.
Jeśli komuś przed chwilą wydało się to skomplikowane i pogmatwane to muszę stwierdzić że ma rację. Wydarzeń, bohaterów i wątków z nimi związanych w tej książce jest tak wiele, że można się wprost pogubić. Ja sam kilka razy kartkowałem strony, by przypomnieć sobie na czym polegał wątek z danym bohaterem. Nie ukrywam, że właśnie ten fakt trochę mnie irytował, jednak przebrnąłem bez większych urazów. Zaletą tej powieści może być według mnie przywiązywanie uwagi do szczegółów. Autor doskonale opisał zarówno otoczenie i technologie we wnętrzu cytadeli jak i poza nią. Na specjalną uwagę zasługuje biblioteka i jej oświetlenie.
Moją przygodę z „Sanctusem” oceniam bardzo dobrze, powieść wciągnęła mnie, i pomimo kilku małych wad, które posiada, nie zraziłem się i zapamiętam ją na długo, wiedząc, że na pewno kiedyś do niej wrócę. Według mnie książka zasługuję na to by ją polecić, zarówno młodzieży jak i dorosłym, każdy znajdzie tu coś dla siebie. Ja natomiast daję ocenę 4/5 i czekam na kolejne części.